poniedziałek, 2 listopada 2015

POCHYLANIE SIĘ JEŹDŹCA


Pochylanie się podczas jazdy wierzchem, jest „zmorą” wielu jeźdźców. Często zdają sobie sprawę z tej złej pozycji swojego tułowia, ale nie potrafią jej poprawić. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest bardzo wiele i czasami trzeba niwelować ich kilka naraz. Nie jest to takie łatwe, gdy chcemy w tym wszystkim, by ta wyprostowana pozycja była wygodna i naturalna. Gdy chcemy, żeby poprawianie dosiadu nie sprowokowało nas do usztywniania i blokowania stawów oraz nie spowodowało, że nasze mięśnie staną się napięte i sztywne.

Zacznę od tego, że jeździec nie uniknie pochylania się do przodu, jeżeli będzie siedział w siodle jak w fotelu. Nie uniknie pochylania, jeżeli będzie wstawał do anglezowania albo wstawał do pozycji półsiadu jak z krzesła. Siadając faktycznie na krzesło i siedząc na nim, człowiek jest mniej lub bardziej, ale zawsze zgięty w pachwinach. I właśnie te zgięte i zaciśnięte pachwiny są główną przyczyną pochylania się podczas jazdy wierzchem. Faktem jest, że zdarzają się „szczęśliwcy”, którzy mimo zgiętych, prawie pod kątem prostym pachwin, trzymają prosty tułów. Jest to jednak możliwe kosztem nieprawidłowego ułożenia nóg i kosztem braku oparcia w strzemionach. Uda jeźdźca ułożone są wówczas w pozycji bliższej linii poziomej, kolana podkurczone, a łydki obejmują podopiecznego „pod pachami”. Próba prawidłowego ułożenia nóg w siodle, tak siedzącego na siodle człowieka, zazwyczaj automatycznie „wymusza” u niego pochyloną pozycję tułowia. Niestety potrzeba sporo czasu i ćwiczeń, żeby „rozciągnąć” i rozluźnić zaciśnięte pachwiny. Jednak od czegoś trzeba zacząć i najlepiej to zrobić od podstawy, czyli właśnie od ułożenia nóg. Ciało człowieka, a głównie jego szkielet, jest jakby wieżą zbudowaną z klocków. Nasze poszczególne kości są jak drewniane klocki, które trzeba bardzo dokładnie ułożyć jeden na drugim, by wieża się nie przewróciła. Najważniejsze są te klocki na samym dole. Jeżeli pierwszy z nich nie będzie stabilnie i pewnie „stał” na podłożu, cała wieża będzie co chwilę ulegała burzeniu. „Stawiamy” więc najpierw „dwa pierwsze klocki”-kości stóp płasko i pewnie na strzemionach. Stawiamy stopy w strzemionach tak, jakby były one bardzo stabilnym i pewnym podłożem (jak podłoga w domu), podpierającym stopy od koniuszków palców do końca pięty. Mimo, że kości piszczelowe i kości udowe układamy nieco pod kątem, musimy czuć, że mają one „oparcie” w poprzednim „klocku”. Dążymy też do tego, by „udowe klocki” postawić na tej wieży w pozycji jak najbliższej linii pionowej.

Tak jak wcześniej napisałam, przy takim ułożeniu nóg zaciśnięte pachwiny spowodują, że tułów jeźdźca pochyli się do przodu. Trzeba znaleźć sposób na rozciągnięcie i rozprostowanie pachwin. Konieczne do tego będzie diametralna zmiana układu kolejnego „klocka” w „naszej wieży”-miednicy. Ta część „wieży” musi być „oparta” na kościach udowych tak, jak podczas stojącej pozycji naszego ciała tyle tylko, że podczas stania w rozkroku i na ugiętych kolanach. Większość jeźdźców, gdy znajdzie się na końskim grzbiecie, „kładzie” niestety ten „klocek” na siodle. Żeby zrozumieć o co mi chodzi, zróbcie proste ćwiczenie. Siedząc w siodle wyciągnijcie nogi ze strzemion i ułóżcie tak, jakbyście stali w rozkroku na ziemi, dla ułatwienia bez ugiętych kolan. Zapamiętajcie jak układa się wasz miednica, po czym spróbujcie pozginać stawy nóg i włożyć stopy w strzemiona, nie zmieniając pozycji miednicy. Ci, którym uda się wykonać to ćwiczenie, pozostawią „klocek”-miednicę „oparty na udach”, inni „położą” go na siodle. Jak jednak poprawić ułożenie miednicy podczas jazdy wierzchem? Wyobraźcie sobie, że na kościach udowych postawiliście zwykłą miednicę, ale wypełnioną po brzegi wodą. Podczas pracy na koniu układajcie to naczynie tak, by było w pozycji poziomej i nie wylewał się z niego płyn. Przy pochylającej pozycji naszego ciała „woda przelewa się” z przodu. Należy więc „podnieść” przedni brzeg miski, a opuścić tylni. „Podwijamy” pod siebie wówczas kość ogonową- „ruch” taki, jak u psa z „podkulonym” ogonem.
Miednica jest to „klocek”, który najtrudniej prawidłowo ułożyć podczas „budowy” właściwego dosiadu. Wielu jeźdźców więc pomija pracę nad prawidłowym ułożeniem miednicy. Przechodzą od razu do kolejnych klocków i próbują ratować „walącą” się „wieżę” „ciągnąc” do tyłu ramiona i „podnosząc” w górę mostek wraz z przodem klatki piersiowej. Konsekwencją takiego ruchu są nienaturalnie i boleśnie odciągnięte do tyłu ramiona. Spróbujcie wystrzegać się takiego ułożenia klatki piersiowej. Wyobraźcie ją sobie jako klatkę dla ptaszka z okrągłym dnem, która jest gdzieś podwieszona. Pozwólcie, by ta ”klatka” wisiała, mając wypoziomowane dno. Zamiast ciągnąć w górę mostek, „rozciągajcie” kręgosłup, próbując „dotknąć” czubkiem głowy sufit, który w wyobraźni „zawiesicie” pięć milimetrów nad głową.

Jeździec będzie się pochylał również wówczas, gdy sposób trzymania rąk będzie taki, jakby ściskał coś pod pachami i bał się to wypuścić. Człowiek ma wówczas bardzo spięte, usztywnione i nieruchome stawy ramienne. Pracując wodzą, osoba taka uruchamia bardziej swój bok torsu, a nie ramię, a „używając” równocześnie obu wodzy, przyciąga się do nich. Prawidłowy sposób trzymania rąk „u nasady” jest trudny do wytłumaczenia, a jeszcze trudniej jeźdźcom odpuścić istniejące tam napięcia. Zaciskanie pach i ich „rozluźnianie” kojarzy mi się z dwoma sposobami w jaki małe dziecko daje prezenty (dzieci do pewnego wieku są bardzo szczere, nie udają i nie ukrywają tego, co czują). Trzymając w obu dłoniach paczuszki i bardzo chcąc je komuś wręczyć, mały człowieczek wysunie ręce maksymalnie do przodu, oddalając jak najmocniej od swego ciała łokcie. Ręce będą rozluźnione i wszystkie stawy swobodnie zginające się. Zmuszane do podarowania przedmiotów, które bardzo chciałoby zatrzymać dla siebie, dziecko jak najdłużej będzie trzymało łokcie tuż przy bokach ciała i zaciskało stawy rąk, by nie wysunąć dłoni nawet na milimetr do przodu.

Gdy, mimo nie najlepszej postawy w siodle, uda się jeźdźcowi „namówić” podopiecznego, by zaangażował tylną części ciała do wydajnej pracy i do rozluźnienia przedniej, wierzchowiec zacznie opuszczać głowę i szyję w dół. Jeździec z zaciśniętymi stawami ramiennymi, oddając (przy tym opuszczaniu szyi) wodze zwierzęciu poprzez wysunięcie dłoni do przodu, „podąży” swoim torsem za nimi, potęgując w ten sposób swoje pochylenie. Dodatkowym problemem człowieka staje się odruch podążania za „kłaniającą się” szyją podopiecznego. Łatwiej jest adeptowi sztuki jeździeckiej wyprostować ciało i wysunąć ręce do przodu, gdy stercząca w górę szyja konia ogranicza przestrzeń tuż przed nim. Jakaś podświadoma siła powoduje, że człowiek siedzący na końskim grzbiecie woli pochylić się za „opadającą” szyją konia niż pozostać wyprostowanym. Jeźdźcy podświadomie „boją się” oddać do przodu ręce i pozwolić, by owa przestrzeń powiększyła się i to nieraz dość znacznie. Ruchome i rozluźnione stawy ramienne pozwolą zapanować nad tym odruchem podążania za pochylającą się końską szyją. Pozwolą też jeźdźcowi pracować wodzami w kierunku i na poziomie własnej miednicy, zamiast w kierunku ramion, co w dużym stopniu również pozwala zniwelować pochylanie się ciała.

Jednak, żeby jeździec mógł swobodnie pracować wodzami, musi znaleźć „oparcie” nawet dla minimalnej siły wkładanej w tą pracę. Żeby ustrzec się przed powrotem do oparcia w zaciśniętych ramionach, sztywnych plecach i stopach „uciekających” do przodu, musi wiedzieć, gdzie znajdzie „sprzymierzeńców”. Są nimi mięśnie brzucha i oparcie na „klęczniku”. Siedząc w siodle, wyobraźcie go sobie. Musi być on na tyle wysoki, by pozwolił wam podczas oparcia się o niego kolanami, opierać się również swobodnie i pełnymi stopami o podłoże (w naszym przypadku o strzemiona). To oparcie na „klęczniku” musi być stałe, zmienić się może tylko nacisk na niego. Klęczymy, gdy siedzimy w pełnym siadzie, gdy jedziemy w pólsiadzie i podczas anglezowania. Zwiększamy siłę z jaką się „opieramy o klęcznik”, gdy w sygnał dawany wodzami, musimy włożyć nieco więcej siły.

Tu muszę wtrącić dwie dygresje. Dzięki „oparciu na klęczniku”, nasze łydki i stopy oparte w strzemionach, mogą swobodnie pracować. Wielu jeźdźców, dając sygnał podopiecznemu, macha łydkami jak wahadłem-w przód i tył. Nie utrzymają oni jednak wówczas przyklęku.. Prawidłowy ruch łydką musi „biec”wzdłuż bardzo króciutkiej i prostopadłej, do boku wierzchowca, linii. Druga dygresja dotyczy anglezowania. Anglezując, nie odrywamy kolan z klęcznika i nie podnosimy się z niego. Unosimy biodra nad siodło dzięki temu, że na ten moment „podwyższa nam się nieco klęcznik”, by zaraz potem, przy „sadzaniu” bioder na siodło, zmniejszyć nieco swoją wysokość.

Wrócę jeszcze na koniec do naszego, najtrudniejszego do ułożenia, „klocka” - miednicy. Poziomując ją, podciągając w górę jej przedni brzeg- jeździec uruchamia do pracy mięśnie brzucha. To nimi człowiek podciąga „przedni brzeg miski z wodą”, a dzięki temu obniża tył. Najsilniej nawet działające mięśnie brzucha nigdy nie przegną „naszej miski” w drugą stronę. Nie ma możliwości, żeby jej przedni brzeg znalazł się zbyt wysoko, a tylni zbyt nisko. Nasze mięśnie brzucha mogą więc pracować bez ograniczeń i stać się drugim „oparciem” dla pracy rąk. Przekazując „zwierzęciu” prośby poprzez wodze, wykonujemy ruch rękami w kierunku naszych pracujących mięśni, „wysuwając” przy tym biodra maksymalnie do przodu. Im bardziej zaangażujemy mięśnie brzucha do pracy, tym delikatniejsze będą mogły być nasze sygnały przekazywane podopiecznemu poprzez wodze. Używając do „rozmowy” z koniem delikatnych pociągnięć wodzami, nie „prowokujemy” ciała do pochylania się.

Przeczytaj również:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...