poniedziałek, 29 lutego 2016

MA BYĆ LEKKO, ŁATWO I PRZYJEMNIE


Ma być lekko, łatwo i przyjemnie- skąd taki tytuł? Mam wrażenie, że wielu jeźdźców wsiadając na konia wychodzi z założenia, że takie odczucia powinny mu towarzyszyć podczas jazdy wierzchem. Jednak nie dotyczy to występującej pracy siłowej. Wielu ludzi nie widzi problemu w tym, że siłuje się z wierzchowcem. Priorytetem dla wielu jeźdźców podczas pracy z wierzchowcem jest uniknięcie pracy koncepcyjnej, obserwacyjnej, analitycznej, „samo-kontrolującej” i samokrytycznej.

Człowiek jest wzrokowcem a obraz konia i jeźdźca w przeróżnych mediach zazwyczaj dotyczy zaawansowania w pracy. Obserwujący jeździecką parę człowiek, szczególnie taki, który zaczyna jeździecką przygodę, zwróci swoją uwagę przede wszystkim na przód konia i na to, jak jeździec pracuje rękami. Ten fakt i powszechny obraz wygiętej w dół szyi zwierzęcia prowokuje wielu jeźdźców do skupienia się na pracy wodzami i to głównie na egzekwowaniu poleceń od mordy konia. Najgorsze jest jednak to, że szukają na tą pracę przepisu i „narzędzia”. Jakże częstym jest pytanie: „jakie użyć wędzidło, by koń zrobił łabędzią szyję?” albo jak powszechne jest jeżdżenie na koniu z obowiązkowo założonym wytokiem. Niewielu adeptów sztuki jeździeckiej zastanawia się w ogóle po co ten wytok. Zaczyna on być po prostu obowiązkową częścią składową kiełzna.

Na jednej z klinik z moją Panią trener, wyjechała na plac amazonka na wierzchowcu, który miał założony wytok. Pani trener zdjęła go z konia przed rozpoczęciem treningu mówiąc dziewczynie, że zakładanie koniowi wytoku jest jak przyznanie się do braku umiejętności pracy z podopiecznym. A dosłownie powiedziała: „jest to przyznanie się do tego, że nie umiesz jeździć”. Pracowałam jakiś czas temu z dziewczynką i jej kucykiem. Praca szła nam całkiem nieźle, chociaż młoda i niecierpliwa amazonka oczekiwała, że wyraźne postępy w pracy z koniem będą widoczne w dużo krótszym czasie. Z tego też powodu i chyba dlatego, że w jakiś sposób jej to imponowało, koniecznie chciała zaopatrzyć podopiecznego w wytok. Nie wiedziała jednak, jak on miałby pomóc w pracy z koniem. Powtórzyłam więc jej słowa mojej trenerki dodając, że to samo tyczy się czarnej wodzy.

Usłyszała moje słowa inna amazonka, już nastoletnia i nieco zdegustowana powiedziała: „to spróbuj pojechać w teren na wałaszku (i tu wymieniła imię konia) bez czarnej wodzy i spróbuj go zatrzymać”. Nie rozumiem podejścia, w którym nie próbuje się najpierw dogadać z wierzchowcem w kwestii reakcji na sygnały zwalniające i zatrzymujące, zanim wyruszy się na dalekie wyprawy. Myślę, że ktoś taki nie podejmuje takich prób z niewiedzy. Ale dlaczego ludzie nie chcą się takich i innych rzeczy dowiedzieć, nauczyć się jak można uczyć konia porozumienia lepszej jakości i oduczać złych nawyków- tego nie wiem. Łatwiej i przyjemniej jest im założyć, że wszystko już wiedzą i tylko koń, z którym pracują „tak już ma”.

Kiedyś też zasugerowałam innej adeptce sztuki jeździeckie, że nie powinna wybierać się w daleki teren, póki jej podopieczny nie nauczy się rozumieć i respektować sygnały zwalniające i zatrzymujące. Pracowałyśmy wówczas z jej młodym, dość zbuntowany wałachem. Miała ona jednak daleko inną koncepcję na pracę z koniem niż ja. Ponieważ nie mogła ona dogadać się z podopiecznym przy pomocy zwykłego wędzidła i wodzy, zamieniła je na sznurkowy halter. Nasze drogi zupełnie się rozeszły, gdy zaczęła obszywać „sznurki” futerkiem, by nie obcierały jej podopiecznemu skóry na nosie. Generalnie ludzie mają tendencje do szukania tego, czym pracować z wierzchowcem a nie jak. Nie mogąc „dogadać się” z wierzchowcem na linii ręce- pysk, na ujeżdżalni nie używają wodzy i wędzidła w ogóle, za to jadąc w teren zakładają zwierzęciu pelham. Dokonują zmian sprzętu, bo czują, że komunikacja z podopiecznym nie jest taka, jakiej by się spodziewali. Zmieniają nieustannie siodła z terlicowych na bezterlicowe i z powrotem. Ogłowia wędzidłowe na bezwędzidłowe i na sznurki i z powrotem. Pracują na jednej lonży, bez bata i na sznurkowym halterze, potem „przeskakując” w drugą skrajność- zakładają wędzidłowe ogłowie, wytok, pas i dwie lonże. Nie twierdzę, że szukanie właściwego sprzętu to coś złego ale jeżeli po każdej jego zmianie nie ma efektu w jakości zachowania i pracy konia, nie widać poprawy komunikacji ze zwierzęciem to należałoby chyba zastanowić się nad sposobem pracy. Należałoby udoskonalić pracę tak, by sprzęt jeździecki był nie zadającym bólu nośnikiem zrozumiałych informacji dla podopiecznego.

I tu od razu pozwolę sobie na dygresje a propos zwrotu „pracować z koniem”. Uważam, że każdy jeździec już od pierwszych lekcji w siodle powinien uczyć się pracować z koniem, a nie jeździć na koniu. Dla mnie to dwie skrajnie różne rzeczy. Wiecie jak to jest na stajennych korytarzach, gdy zbierze się kilku jeźdźców? Toczą się końsko – jeździeckie rozmowy, w których każdy po trosze chce pochwalić się swoją wiedzą. Gorzej jak taka rozmowa zbacza na tory: ja wiem lepiej , a ty...... Przysłuchiwałam się jednej takiej rozmowie dotyczącej kiepskiego przylegania pośladków jeźdźca do siodła. Konkluzja jednego rozmówcy w kierunku drugiego była taka: „ty skaczesz w siodle, bo nie umiesz jeździć, a u mnie to wina sztywnego grzbietu konia”. Na moją propozycję, by uelastycznił grzbiet, jeździec odpowiedział, że jego koń tak ma a brak tej elastyczności grzbietu wynika z kąta układu zadnich kości zwierzęcia. (A nie z braku pracy nad wydłużeniem i uelastycznieniem kroku tylnymi nogami, nad równowagą wierzchowca itp....?) I on to wie, bo umie jeździć. Temu nie przeczę- jeździ on na koniu stępem, kłusem i galopem, jeździ w lewo,w prawo ale czy umie z tym koniem pracować? Jestem pewna że nie. Praca z wierzchowcem to nie tylko ruch w różnych kierunkach i umiejętność zatrzymywania się. To nie tylko umiejętność utrzymania się na końskim grzbiecie we wszystkich chodach. Praca z koniem to kształtowanie jego postawy, kondycji, rozluźnienia, elastyczności i sprężystości. Praca z koniem to zauważanie problemów swoich i konia, dotyczących współpracy i umiejętność ich wspólnego rozwiązywania.

A każdy koń ma problemy podczas „noszenia” nas na grzbiecie. Mówi się: „jaki koń jest, każdy widzi”. Właśnie problem w tym, że nie każdy widzi. Bo każdy wierzchowiec to indywidualny stan sprawności jego grzbietu, stawów, mięśni. Niewiele koni swój zły stan „okazuje” ewidentną kulawizną. Jednak część z nich, gdy nie są „poprowadzone” przez jeźdźca z wyraźnym określeniem tego, jak mają rozłożyć równowagę, jak odciążyć i rozluźnić przód ciała, jak zaangażować zad, „zaznaczają” swój ruch kulawizną. I znów, w takich przypadkach, często jeźdźcy szukają prostych i łatwych rozwiązań: kucie konia, lanie nóg zimną wodą po treningu i szukanie mechanicznych uszkodzeń w ciele konia. Kiedy takie rozwiązania nie przynoszą efektu, konie spisywane są na straty albo zakłada się, że koń po prostu tak ma. „Najciekawszym” sposobem ludzi na wszelkie końskie problemy jest ich niezauważanie. Wyobraźcie sobie zwierzę z notorycznie opuchniętymi tylnymi nogami, które „ciągnie” z wielkim bólem i kulawizną- i jego jeźdźca, który chwali się swoją znajomością koni i ich psychiki zadając pytania typu: „a co to oznacza jak koń tak i siak wykręca ucho?”. Bez komentarza.

Bardzo dużo goryczy jest w tym moim poście. Tak- bo żal mi koni. Musicie wiedzieć, że zaczynałam przygodę w typowej szkółce jeździeckiej. Załapałam bakcyla, przyszła pasja, jeden koń, potem drugi. Mój pierwszy koń kulał na przednią nogę, gdy tylko „wkładało” się w jeżdżenie siłę. Były to dawne czasy. Miałam okazję pokazać podopiecznego podczas jazdy specjaliście z Holandii (lekarz weterynarii). Nie była to konsultacja tylko jego wizyta w stajni „w przelocie”. Stwierdził on, że koń ma sztywny i zablokowany staw biodrowy niczego więcej nie wyjaśniając. Nic z tego wówczas nie rozumiałam tym bardziej, że wcześniej leczono zwierzęciu ową przednią nogę. Drugi koń to wspaniały kucyk mojej córki. Kucyk, z którego problemami nie mogliśmy sobie w żaden sposób poradzić, więc doradzono nam jego sprzedaż i kupienie innego. Wiedziałam już wtedy, że coś jest nie tak z tym naszym jeździectwem. Nie może być tak, że bierze się pewne rzeczy na wiarę, nie próbuje się ich zrozumieć i tylko zmienia się sprzęt albo zwierzę. Zmieniłam więc źródło zdobywania wiedzy. Nowy sposób spojrzenia na jeździectwo, ten który promuję w moim blogu, był jak „odkrycie Ameryki”. Pani trener nie uczyła jeździć- uczyła pracować z koniem, uczyła jak na konia „patrzeć”, jak go obserwować, jak go uczyć i od niego się uczyć. Pierwszego konia straciłam w dość dramatycznych okolicznościach ale podczas klinik miałam okazję obserwować pracę z wierzchowcem z takim samym problemem. Faktycznie przyczyną przedniej kulawizny był spięty tył konia (w dużym uproszczeniu). Z kucykiem córki zaczęliśmy dochodzić do porozumienia, ze zrozumieniem. Byłam zachwycona i stwierdziłam kiedyś w obecności trenerki, że bez takich konsultacji nie da się dobrze z wierzchowcem pracować. Odpowiedziała: „można, tylko trzeba cały czas podczas jeździeckiej pracy myśleć i konsekwentnie robić swoje”. A to ostatnie w świadku jeździeckim nie jest ani łatwe, ani lekkie, ani przyjemne. Za to dużo przyjemniejsza staje się sama praca z koniem.



środa, 24 lutego 2016

KOŃ "PRZYTULONY"




Nie raz już pisałam, że człowiek „podróżujący” na grzbiecie wierzchowca nie powinien za bardzo zawierzać zmysłowi wzroku, gdy chce zrozumieć swojego podopiecznego. To co jeździec widzi, „zasłania” prawdziwy obraz zwierzęcia. Szczególnie złudny jest obraz końskiej szyi. Lekko zgięta stwarza pozory, że wygięte jest całe ciało. I na takim obrazie układu szyi człowiek się często opiera, tworząc wizję całego ciała zwierzęcia. Nasz wzrok jednak nie jest w stanie tak naprawdę zobaczyć co się dzieje z wielkim, ale delikatnym cielskiem pod nami. To można tylko poczuć.

Również gdzieś też już pisałam, jak wspaniałym ćwiczeniem jest jazda wierzchem z zamkniętymi oczami. Podczas tego ćwiczenia można nauczyć się czuć i „odczytywać” ciało podopiecznego. Ćwiczenie staje się niezastąpionym, gdy ma się jeszcze pomoc instruktora, który podpowie na co zwrócić uwagę, co i jak spróbować poczuć i jak zależne są od siebie ciało jeźdźca i konia. Jeździec powinien wyczuwać czy mięśnie zwierzęcia są rozluźnione, ruch stawów sprężysty, a ciało prawidłowo ustawione.

Coś, czego również nie można zobaczyć, a ma niesamowite znaczenie przy pracy z wierzchowcem, to jest jego „zwarte” ciało. Jak to poczuć? Jak poczuć czy ciało konia jest "zwarte"? Siedząc na grzbiecie konia wyobraźcie sobie, że nie jest to grzbiet jednego zwierzęcia. W wyobraźni przesiądźcie się na dwa, idące obok i blisko siebie wierzchowce. Usiądźcie równocześnie na lewego i prawego konia. Zamykając oczy powinniście poczuć, że „oba te konie są do siebie idealnie przytulone poczynając od „czubków nosów” do obu „nasad ogonów”. Mało tego - musicie równocześnie czuć, że „linia, wzdłuż której ich ciała przytulają się, znajduje się idealnie tuż pod wami. Najtrudniej „namówić” „te dwa wierzchowce” do stałego przytulenia łopatek. Specjalne piszę „namówić”, ponieważ jak zwykle sygnały dawane przez jeźdźca wodzami, łydkami i ciałem mają poprosić zwierzę o wykonanie polecenia. Na pewno człowiek nie powinien próbować „przytulać” „obu koni” ściskają je siłowo udami, kolanami czy piętami. Każde napieranie konia łopatką i bokiem ciała w którąś ze stron, na wodzę i nogę jeźdźca, można „potraktować” jak próbę samowolnego „oddalenia się” „jednego konia od drugiego”. Taka próba "oddalenia się" inicjowana jest przez jedną z końskich łopatek. To oddalanie się jednej łopatki od drugiej prowokuje „przytulone nadal końskie szyje i głowy” do nadmiernego zgięcia w stronę przeciwną do napierającej łopatki. Czyli: jeżeli „napiera” i próbuje „oddalić się” „prawy koń” „końskie szyje” zegną się w lewą stronę. Dlatego przy próbie „namówienia” „oddalającej się łopatki konia” „do powrotu na miejsce”, człowiek musi równocześnie wyegzekwować od „podopiecznych”, by  skierowały „przytulone nosy” na wprost.

Ponieważ zakładamy w wyobraźni, że prawy i lewy bok konia, to dwie istoty, to nigdy nie wolno skupić się na pracy tylko z jednym z nich. Rozmawiając np. z „prawym koniem” na temat konieczności przytulenia się do lewego, jeździec musi dokładnie wytłumaczyć temu ostatniemu jak ma się przy „procesie przytulania” zachować. Musi on również „chcieć się przytulić” czyli nie może próbować się „odsunąć”. Musi „ się pilnować”, by nie stracić równowagi i nie dać się przepchnąć i odepchnąć, gdy towarzysz się przytula.

Żeby jednak podopieczny był naprawdę „zwartym” wierzchowcem, należy w wyobraźni „stworzyć” jeszcze jedną „parę koni”, z którymi równocześnie pracujecie. Jest to „koń przedni” i „koń zadni”. I jak w przypadku poprzedniej pary, ci dwaj towarzysze muszą być do siebie ściśle przytuleni i również linia, wzdłuż której się przytulają, powinna być przez was odczuwalna dokładnie pod wami. Często można znaleźć w internecie pytania typu: „mój koń pędzi, gdy coś tam...., mój koń pędzi podczas czegoś innego....? co mam zrobić, żeby nie pędził?” Gdy wierzchowiec pędzi sprawiając wrażenie, że chce uciec spod jeźdźca, to trochę tak, jakby „przedni koń” nie chciał iść w przytulonej parze z tylnym. Chcąc namówić podopiecznego, by nie pędził, człowiek musi najpierw wyegzekwować przytulenie się „przedniego konia” do „sąsiada” z tyłu. Podczas tej namawiającej do przytulenia pracy jeździec nie może pozostawić bez żadnej informacji tylnego partnera. Łydki jeźdźca powinny przekazać mu informację zachęcającą do bliskości z przednim partnerem. Powinny zachęcać tył do aktywnego ruchu, by nie pozostawał „zbyt daleko z tyłu” i by nie „odczytał” „przytulania się” przodu jako „odpychania”.

Przy bujnej wyobraźni taka praca nad „przytulaniem konia” nie jest trudna. Trudniejszą sprawą jest „namówienie” wierzchowca, by nie popsuł takiego „przytulonego” układu ciała. Trudniejsza jest praca nad wpojeniem tego układu, by z czasem stał się dla konia nawykiem. Żeby to osiągnąć, „włóżcie” „przytulonego” podopiecznego do dopasowanego pudełka bez dna. Nie może być za ciasne, ani zbyt obszerne. Powinno z jednej strony dotykać czubka nosa, a z drugiej nasadę ogona zwierzęcia. Po bokach powinno przylegać do końskiego brzucha. Podczas każdego z chodów, podczas przejść między nimi, podczas wszelkich ćwiczeń i zatrzymania, nieustannie „proście” swojego wierzchowca o nie wystawianie żadnej części swojego ciała poza to pudełko. Przy każdej próbie wystawienia nosa, zadu czy łopatki, „wyegzekwujcie” natychmiastowy powrót do „pudełka”. Gdy będziecie czujni, a refleks wasz będzie niezawodny, zareagujecie na samowolkę podopiecznego zanim zdąży „dokonać dzieła”.

Te przytulone konie muszą też cały czas współgrać, jak w tańcu w parze. Każde ćwiczenie, każdy ruch w tym tańcu się uda, będzie płynny i swobodny, gdy „konie” będą przytulone. Zawsze jednak w tanecznej parze jest partner prowadzący. W parze „przedni-tylni wierzchowiec” prowadzącym zawsze jest ten drugi. Przód „podąża” za jego ruchami, mimo że jest „istotą czołową”. Na przykład w kłusie dodanym „przedni koń” „wyrzuca” spektakularnie do przodu nogi dzięki temu, że tył uwydatnił krok, jeszcze mocniej „przytulił się” do przedniego partnera i poprowadził go długim tanecznym krokiem. Kłus wyciągnięty nie jest efektem rozpędzenia tej „końskiej pary”, jak się niektórym jeźdźcom wydaje. Każde zwolnienie tempa, przejście do niższego chodu czy zatrzymanie się konia powinno być efektem przekazania przez jeźdźca „prośby” „tylnemu zwierzęciu”. Przód jako „parter prowadzony” powiela ruch towarzysza. W parze „prawy-lewy koń” partnerem prowadzącym jest ten „zewnętrzny”. Dlatego, jak już nie raz pisałam, nawet podczas jazdy na linii prostej jeździec powinien „wyznaczyć”, który z partnerów w danym momencie jest zewnętrznym. Na łukach to rzecz oczywista.



niedziela, 14 lutego 2016

JAK ROZMAWIAĆ Z PRZODEM CIAŁA KONIA NA TEMAT JEGO USTAWIENIA


Jak już nie raz pisałam, człowiek ma tendencje do „traktowania” konia tak, jakby miał tylko przód ciała. Nie dość, że jeźdźcy „rozmawiają” głównie z owym przodem, „rzucając” zwierzęciu tylko od czasu do czasu pojedyncze, zdawkowe informacje, to opiekunowie również zazwyczaj obserwują jedynie przód podopiecznego. A nie jeden z jeźdźców ogranicza swoje obserwacje i kontakty tylko do szyi i pyska konia. Słyszeliście na pewno o pracy z koniem w niskim ustawieniu szyi? Jeźdźcy namiętnie chwalą się na różne sposoby, że koń biegający pod nimi miał nos prawie przy ziemi. Niestety, układ szyi nie jest wyznacznikiem prawidłowego ustawienia ciała. Niewielu jeźdźców rozumie istotę pracy z koniem z nosem przy ziemi.

Ciągnąc szyję w dół za swoim nosem, wierzchowiec rozciąga i wzmacnia mięśnie grzbietu ale tylko wówczas, gdy jego ciało idzie w równowadze. Opadająca głowa i szyja z „niemocy” niesienia jej wyżej albo opadająca i szarpiąca, by wyrwać opiekunowi wodze, ma niewiele wspólnego z prawidłowym niskim ustawieniem. Bez zrównoważonego ciała wierzchowiec nieraz wyrywa wodze pasażerowi i opuszcza głowę jak najniżej, by utrudnić opiekunowi próby podniesienia jej w górę. A nie pozwala podnieść jej w górę, by, przy skróconych wodzach i sztywnych trzymających ludzkich rękach, nie oprzeć na wędzidle swojego przeciążonego z przodu ciała. Robi to, by uniknąć bólu w pysku związanego z tym opieraniem się.

Koń idący w równowadze będzie niósł głowę i szyję tak, jak poprosi o to jeździec siedzący na grzbiecie. Będzie w stanie zmienić ustawienie szyi, słuchając sugestii opiekuna, bez zmiany tempa i rytmu ruchu. Czyli, że koń poproszony o opuszczenie szyi przez stopniowe wypuszczanie wodzy (w uproszczeniu), będzie „schodził” w dół bez wyszarpywania wodzy. Nie będzie też stawiał oporu i nie będzie wieszał się na wodzach, gdy zaistnieje konieczność podniesienia głowy i szyi. Zrównoważony wierzchowiec utrzyma, niskie czy wysokie, ustawienie szyi podczas zmiany chodów, zmiany tempa i rytmu, podczas zatrzymania i podczas biegania po nierównym terenie czyli z górki i pod górę.

Zanim jednak jeździec poprosi swojego wierzchowca o opuszczania szyi, powinien potrafić „porozmawiać” z nim na temat jej „samoniesienia”. Uczenie konia prawidłowego rozłożenia równowagi nie zawsze przyniesie efekt w postaci odciążenia wodzy. Nie pozwolą na to zbyt słabe mięśnie szyi. Mięśnie tuż przy kłębie, które są „odpowiedzialne” za owo „samoniesienie”. Wyobraźcie sobie, że obojętnie o jakie ustawienie szyi „poprosicie” zwierzę, obojętnie w jakim chodzie właśnie pracujecie i obojętnie o jaki ruch „poprosicie” podopiecznego, zawsze czujecie na swoich rękach, przy naprężonych wodzach, ten sam ciężar. I to ciężar równy maksymalnie ciężarowi np. kiełzna. Do takiego ideału powinniście dążyć. Zanim jednak tak się stanie, zanim koń wzmocni odpowiednie mięśnie, „poproszony” będzie odciążał ręce opiekuna tylko na chwilę. Najpierw krótszą potem dłuższą. Przy konsekwentnej pracy, po jakimś czasie, oprze się tylko przy dużym zmęczeniu. Dążenie do ideału wymaga nieustannej i konsekwentnej pracy. Jakiej? Posłużę się porównaniem, które „trafiło” do dziesięcioletniej amazonki. Oprócz bujnej jej wyobraźni pomogło pewnie to, że ma ona dużo młodszą siostrę. Myślę, że nie trudno wyobrazić sobie małe rozkapryszone dziecko, które nosząc na rękach musicie wyciszyć i uspokoić. To „dziecko”, to nic innego tylko końska szyja. Takiego „malucha” najłatwiej i najwygodniej niesie się, gdy rozluźnione i wyprostowane opiera się na naszym torsie. Takie uczucie wyprostowania i możliwości przytulenia bez wywołania oporu powinno towarzyszyć prawidłowo ustawionej szyi i głowy konia. Rozkapryszone dziecko, próbujące wyrwać się z naszych objęć, będzie wyginało się na różne strony i opierało swoje napinające się ciało na naszych rękach. W zależności od przyjętej pozycji, będzie kładło się na dwóch naszych rękach naraz albo na którejś z nich mocniej i wyraźniej. „Udzielenie” oparcia i siłowanie się z takim ciałem (nawet małym) to nie lada wyzwanie i bardzo niewygodne do niesienia na rękach. Jak najlepiej poprawić pozycję „dziecka” by stała się prosta, pionowa i łatwiejsza do niesienia? Najlepiej lekkim ruchem ręki „podrzucić ją”, zmuszając do odciążenia rąk, choćby na chwilę. „Podrzucamy” z tej strony i tą ręką, gdzie czujemy największy ciężar. Jeżeli czujemy go równo na obu, to pracują obie ręce. „Siła” „podrzucenia” powinna być proporcjonalna do wielkości ciężaru jaki czujemy. Kwestia wyczucia. Najważniejsze, to być w tej pracy konsekwentnym, upartym, cierpliwym i wbrew pozorom delikatnym.

A teraz rzecz jeszcze ważniejsza od najważniejszej. Jeździec, pracujący wodzami w opisany sposób nad „samoniesieniem” szyi konia, musi sobie jeszcze wyobrazić, że tylko spokojny i rytmiczny „marsz” wyciszy i uspokoi „rozbrykane dziecko”. Siedząc na grzbiecie wierzchowca „włóżcie” w swojej wyobraźni końskie tylne nogi w swoje biodra i poruszajcie się długimi rytmicznymi krokami. „Nie pozwólcie” nogom „podłączonym” do swoich bioder na samowolną zmianę rytmu i tempa. Każda taka zmiana spowoduje rozbudzenie się „dziecka” i jego ponowne próby „wydostania” się z naszych objęć. A każde „podrzucenie” podopiecznego i próba „nadania” mu wygodnej pozycji może sprowokować „wasze” nogi do zmiany tempa i rytmu. Reasumując: tylko przy aktywnej pracy swoich łydek, angażującej koński tył do wydajnej i rytmicznej pracy, odniesiecie sukces w pracy nad „dogadaniem się” z końską szyją i głową.

Praca nad ustawieniem przodu ciała konia to nie tylko „rozmowa” z klatką piersiową czy szyją. To również wskazówki, przekazywane zwierzęciu, dotyczące prawidłowego ustawienia jego łopatek. Nie raz nadmierny ciężar, jaki czujecie na lewej lub prawej ręce, może być efektem tego, że koń szuka pomocy w „niesieniu” „źle stawianej” przedniej nogi. A ta „zła praca” kończyną może być efektem nieprawidłowego ustawienia łopatki. Bardzo ważne jest żebyście mieli wyczucie i pełną świadomość z jaką częścią ciała konia pracujecie. Jeżeli jeździec będzie to wiedział, to wierzchowiec prawidłowo zrozumie sygnały przekazywane poprzez wodze. Z tym, że w przypadku pracy nad ustawieniem łopatek, wodze pełnią rolę pomocniczą i to z każdej strony zwierzęcia pomagają inaczej. Nie chodzi jednak o stronę lewą cz prawą konia ale o zewnętrzną i wewnętrzną. Zawsze, nawet podczas ruchu na prostej, musimy „określić” która strona konia jest zewnętrzną, a która wewnętrzną. Na łukach to nie problem. To złe ustawienie końskich łopatek można porównać do, odstawionego w bok, łokcia ludzkiej ręki. Nasze łydki, oprócz pracy nad utrzymaniem rytmu i tempa chodu, muszą w takim przypadku prosić również konia: „trzymaj „łokieć” przy sobie, chowaj odstawioną łopatkę”. Zewnętrzna wodza ułożona blisko przy ciele konia pomaga bezpośrednio w ustawieniu łopatki zwierzęcia. Poprzez wewnętrzną wodzę można pomóc tylko pośrednio, prosząc zwierzę o rozluźnienie mięśni.

Każdy wie jak rozchodzą się kręgi na wodzie, gdy wrzucimy do niej np. kamień. Koń rozluźniając jeden mięsień, „prowokuje” do rozluźnienia kolejne. Można powiedzieć, że „rozluźnianie” rozchodzi się po końskim ciele jak fale na wodzie. Trzeba tylko jakoś zainicjować powstanie takiej rozluźniającej fali. Krótkimi i sprężystymi ruchami ręki i wodzy, przypominającymi jakby odhaczanie tej wodzy, „puszczamy falę” poczynając od szyi. Wyobraźcie sobie, że haczyk od wędki zaczepił się o coś na dnie jeziora. Ruch wodzą powinien być próbą „oderwania” haczyka od „przeszkody”. Jednak fale, im dalej od „centrum”, tym stają się słabsze. Jeździec powinien zadbać o to, by rozluźniająca fala dotarła do zadu wierzchowca w pełni wartościowa. Należy więc wzmacniać ją delikatnymi, krótkimi i powtarzanymi puknięciami łydką.

Jazda konna to współpraca ze zwierzęciem, a współpraca to nieustanny dialog z wierzchowcem. I pomyśleć, że wielu ludziom wydaje się, że konia się kupuje, ubiera, wsiada i po prostu jedzie.


Powiązane posty:
"Przód ciała konia"
"Jak rozmawiać z przodem konia na temat równowagi ciała"



piątek, 5 lutego 2016

JAK ROZMAWIAĆ Z PRZODEM KONIA NA TEMAT RÓWNOWAGI CIAŁA


Mimo, że sukces „dogadania” się z przodem konia zależy głównie od zaangażowana do pracy jego zadniej części, nie należy umniejszać wagi pracy, jaką należy włożyć w „rozmowę” z ową przednią częścią. Bardzo ważna jest jakość tej „rozmowy”, wartość przekazywanych informacji i jakość ich przekazywania. Często zakres informacji jakie jeździec wysyła poprzez wodze jest bardzo ubogi. Według mnie staje się jeszcze uboższy, gdy człowiek, napotykając na „konwersacyjne” problemy, szuka rozwiązań, które pozwolą mu w ogóle przestać „mówić” do wierzchowca. Po co się wysilać intelektualnie i szukać sposobów porozumienia, gdy można założyć jakiś „genialny” patent na pysk konia albo z tego pyska wszystko pozdejmować. Przy pierwszym sposobie, cokolwiek jeździec poczuje na swoich rękach, „załatwi” to jeszcze silniej przytrzymując wodze i zadając zwierzęciu ból. Przy drugim, nie czuje co się dzieje z końską głową, szyją, równowagą, układem ciała, więc cały trud rozmowy ma „z głowy”. Kiełzno powinno pozwolić na przekaz informacji. Powinno być jak zasięg telefoniczny, poprzez który wierzchowiec przekazuje opiekunowi informacje o swoich problemach. Bez zasięgu człowiek nie słyszy „rozmówcy”, a skoro nie słyszy, nie musi rozwiązywać tych problemów i tłumaczyć podopiecznemu jak ma się zachować, by zniwelować powstałe trudności.

Wbrew pozorom, trudnością w pracy z koniem nie jest jego wiszenie na wodzach. Jest to konsekwencją problemów jakie napotyka zwierzę niosąc człowieka na grzbiecie. W tym poście nie będę pisać jakie to są trudności, tylko jak pracować wodzami, ciałem i łydkami przy ich rozwiązywaniu. Przede wszystkim jeździec musi zdać sobie sprawę z tego, że jego ręce nie mogą „być nastawione” na podtrzymywanie „tego” co próbuje zawisnąć i z tego, że ręce nie powinny rozmawiać z pyskiem zwierzęcia, bo to nie on „się wiesza”. Wiesza się przeciążony przód ciała, wiesza się szyja zwierzęcia ze zbyt słabymi mięśniami i źle ustawione jego łopatki ( w dużym uproszczeniu). Każda podpórka prowokuje do oparcia się o nią, a skoro zakładamy, że należy zachować „zasięg”(poprzez kiełzno) pozwalający na rozmowę, jeździec musi poprosić zwierzę o nie podpieranie się. A co pozwoli zwierzęciu nie korzystać z podpórki z przodu ciała? Kiedy podniesie go nieco do góry i „stanie” mocniej i wyraźnie na tylnych nogach.

Wyobraźcie sobie, że „łapiecie” człowieka, który przewraca się w przód. Ratując go, żeby nie upadł, macie dwa wyjścia: podeprzeć go i trzymać, aż się nie „pozbiera” albo pomóc mu stanąć na nogi. W przypadku konia pierwsze rozwiązanie nie powinno wchodzić w grę, bo wierzchowiec sam z siebie nie poprawi swojej równowagi. Przy drugim rozwiązaniu najlepszym sposobem na pomoc upadającemu towarzyszowi, będzie „podrzucenie” opadającej góry ciała. Mimo, że koń opiera się na czterech nogach, takie porównanie do człowieka tracącego równowagę bardzo pomaga w pracy z wierzchowcem. Gdy jeździec czuje na swoich rękach „spadające” ciało podopiecznego, powinien wykonać właśnie ruch „podrzucający” to ciało, ruch „sugerujący”: „stań na tylnych nogach”. W takiej sytuacji idealnym rozwiązaniem byłoby podczepienie wodzy do klatki piersiowej wierzchowca, bo tam właśnie powinien „trafić” nasz sygnał. Jednak mimo tego, że kiełzno obejmuje głowę i pysk konia, zwierzę „odczyta” je prawidłowo, gdy człowiek „wysyłający” polecenie, będzie wiedział do czego dąży, co dokładnie chce „powiedzieć” podopiecznemu, o co chce „poprosić” i z którym miejscem na ciele konia w danej chwili „rozmawia”. Jednak to nie wszystko. U wierzchowca z „wiszącym” i „spadającym” przodem ciała, to przednie nogi są kończynami napędzającymi ruch. Obojętnie, czy to w stępie, w kłusie czy w galopie, przednie nogi „ciągną” całe ciało zwierzęcia. To ciągnięcie ciała przednimi nogami potęguje w koniu chęć znalezienia podparcia dla przodu ciała. Podrzucający sygnał, o którym pisałam, utrudni zwierzęciu używanie przednich nóg jako siły napędowej. A ponieważ utrudni, to koń odczyta nasz sygnał jako informację: „przestań ciągnąć przednimi nogami”. W takiej sytuacji każde zwierzę „zapyta”: „jeżeli nie mam ciągnąć przednimi nogami, to co dalej? Mam iść? Zwolnić? Czy może się zatrzymać?”. Odpowiedź jeźdźca może być tylko jedna: „zostań w danym chodzie i zacznij odpychać się tylnymi nogami, tam powinna być twoja siła napędowa”. Bez takiej odpowiedzi jeźdźca, dawanej łydkami, człowiek „nie postawi” zwierzęcia „na tylne nogi”. Owszem, jego przód „podniesie się” na chwilę ale potem znów zacznie się „przewracać” i „podpierać”. Jednak oprócz tej odpowiedzi, człowiek siedzący na końskim grzbiecie powinien przesłać do tyłu „pojazdu” dużo więcej informacji. Informacji, które pomogą koniowi „utrzymać” przód ciała „w górze”. Muszą to być prośby o utrzymanie konkretnego tempa chodu, rytmu stawianych kroków i ich długości. Muszą to być również informacje: „nie każ się pchać - idź sam”, „postaraj się zapamiętać tempo i rytm w jakim masz maszerować”, „rozluźnij stawy biodrowe”, „nie blokuj stawu lędźwiowo–krzyżowego”. Na pewno nie wymieniłam wszystkich „poleceń”, które należy przekazać podopiecznemu ale z każdym koniem taka rozmowa jest nieco inna, indywidualna. I znowu, jak w pierwszym poście, próbuję pokazać, że sukces rozmowy z przodem ciała konia zależy od jakości pracy tyłu. Jednak zwierzę nie zrozumiałoby naszych próśb wysyłanych zadniej części albo nie byłoby wstanie prawidłowo na nie odpowiedzieć, bez pracy wodzami, pomagającej podnieść się podopiecznemu.

A to nadal nie koniec. Nieskończenie ważna jest nasza postawa w siodle, a nade wszystko praca mięśniami brzucha. W tym miejscu namawiam do przeczytania postu pod tytułem: „Pochylanie się jeźdźca”. Najistotniejszy dla obecnego posta jest fragment, tu zacytuję: „Wyobraźcie sobie, że zamiast miednicy (w układzie kostnym) na kościach udowych postawiliście zwykłą miskę, ale wypełnioną po brzegi wodą. Podczas pracy na koniu układajcie to naczynie tak, by było w pozycji poziomej i nie wylewał się z niego płyn. Przy pochylającej pozycji naszego ciała „woda przelewa się” z przodu. Należy więc „podnieść” przedni brzeg miski, a opuścić tylni. „Podwijamy” pod siebie wówczas kość ogonową- „ruch” taki, jak u psa z „podkulonym” ogonem....Poziomując ją, podciągając w górę jej przedni brzeg- jeździec uruchamia do pracy mięśnie brzucha. To nimi człowiek podciąga „przedni brzeg miski z wodą”, a dzięki temu obniża tył. Najsilniej nawet działające mięśnie brzucha nigdy nie przegną „naszej miski” w drugą stronę. Nie ma możliwości, żeby jej przedni brzeg znalazł się zbyt wysoko, a tylni zbyt nisko. Nasze mięśnie brzucha mogą więc pracować bez ograniczeń....”. Pisałam kiedyś o tym, że koń zachowuje się jak nasze „lustrzane odbicie”. Ustawia swoje ciało sugerując się ustawieniem ciała jeźdźca. Pilnując więc, pracującymi wyraźnie mięśniami brzucha, by nasza góra ciała nie pochylała się do przodu, dajemy podopiecznemu sygnał, by również „nie przechylał się do przodu” (nie przeciążał przodu). Im bardziej czujemy, że koń wiesza się na wodzach, im większe mamy wrażenie, że jego klatka piersiowa „ciągnie” nas w dół, tym mocniej podciągamy mięśniami brzucha przedni brzeg „miski”. Trochę tak, jakbyśmy chcieli naszymi mięśniami brzucha podciągnąć w górę nie tylko naszą miednicę ale również tą część wierzchowca, którą mamy przed sobą.
CDN



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...