Regulowanie tempa danego chodu jest w jeździectwie trudną sztuką. Po pierwsze: w wielu jeźdźcach tkwi przekonanie, że sprawę można załatwić zaciągniętymi mocniej wodzami. Wodze w jeździectwie są ciągle hamulcem, którego działanie wzmacnia się „czarną wodzą”, gdy wersja podstawowa zawodzi. Widujemy potem „obrazki” koni, którym wżyna się wędzidło w kąciki „ust”, które z bólu zadzierają łeb w górę, z bólu otwierają „paszczę” i u których widać ten ból w przerażonych oczach. Szkoda, że jeźdźcy nie mają możliwości obserwowania oczu i pyska podopiecznego podczas jazdy na nim. Po drugie: sygnały, które mają „pobudzić” zwierzę, kojarzą się jeźdźcom z koniecznością włożenia w nie sporego wysiłku. Kojarzą się z bodźcami, które mają konia wyraźniej pchać. Gdy zwierzę stawia opór, „wprawia się w ruch”pomoce zadające ból zakładając, że „uciekając” od bólu koń w końcu przyspieszy. Ostrogi i baty jeździeckie są przydatnymi pomocami ale nie powinny być używane jako bodźce, które mają wprawić zwierzę w ruch na zasadzie bolesnej presji. Po trzecie: jeźdźcom łatwiej „rozmawiać” z koniem językiem na poziomie - „poniżej podstawowego”. Łatwiej rozmawiać prostymi poleceniami: „rusz”, „zatrzymaj się”, „przejdź do kłusa , do stępa”. W taki monolog jeźdźca koń nie musi wkładać skupienia ani umysłowego zaangażowana. Reakcji na jednowyrazowe polecenia może „nauczyć się” on na pamięć. Za to „dialog” ze zwierzęciem np.:
Jeździec: -„ jedź kłusem, ale bardzo wolnym, tak jakbyś biegł relaksującym truchcikiem. Podnoś przy tym wyżej nogi i, uwaga, skup się, nadaję tobie rytm kłusa jakiego od ciebie oczekuję.
Koń: -„chciałbym zwolnić ale nie wiem jak to zrobić, nie mogę sobie poradzić, nie mogę swobodnie nieść własnej głowy i szyi, może pomożesz mi ją nieść? ”,
Jeździec:- „nie będę niósł twojego ciężaru. Wydłuż krok stawiając tylne nogi, tylko nie przyspieszaj. Moje łydki nie proszą o przyspieszenie tylko o zaangażowanie w pracę twoich zadnich kończyn” itd.,
wymaga i od jeźdźca i wierzchowca zdecydowanie większej uwagi, skupienia, rozumienia i zaangażowania we wspólne relacje. Takie „dialogi”, to już „wyższa szkoła jazdy”, a namówienie wierzchowca do poruszania się w różnych tempach w danym chodzie, wymaga „bogatej konwersacji”.
Stęp jest chodem traktowanym w jeździectwie bardzo „po macoszemu”. Zauważcie, że w stępie prawie w ogóle nie robi się treningów. Instruktorzy jeździectwa „przeczekują” stęp, by zająć się szkoleniem adeptów dopiero, gdy przejdą z koniem do kłusa i galopu. W stępie wierzchowiec ma się tylko nieco rozruszać i „rozgrzać” przed „właściwym” treningiem. Wielu z was musi jednak przyznać, że to rozgrzewanie konia i próby rozruszania go nastręczają sporo problemów. Jakże powszechny jest obrazek zwierzęcia, z jeźdźcem na grzbiecie, który lezie. Nawet nie idzie tylko powłóczy noga za nogą, jakby „szedł za karę”. Znam jednak przypadki wierzchowców, które pędzą w tym chodzie.
Proponuję więc byście zaczęli pracę nad regulowaniem tempa wierzchowca w każdym z chodów. Zacznijcie od stępa. Tak jak już napisałam wyżej, częściej zdarza się sytuacja, w której koń z jeźdźcem na grzbiecie wlecze się w tym chodzie. Rozpatrzmy więc najpierw ten przypadek. Sygnały namawiające opornego konia do zwiększenia tempa muszą być bardziej intensywne, a nie coraz silniejsze. Wzmacniając ściskanie boków konia łydkami, pchanie biodrami, napinanie pośladków i wciskanie ich w siodło, człowiek napina całe swoje ciało, czasami do granic możliwości. Takie napięte ciało jeźdźca prowokuje zwierzę do takich samych napięć mięśni i stawów, co niewiarygodnie przeszkadza mu w poruszaniu się. Zwierzę idzie na pamięć ale każde dodatkowe, siłowe próby rozruszania go przez jeźdźca, potęgują u niego blokadę mięśni i stawów. Jest mu coraz trudniej iść. Użyty jako bolesna presja bat czy ostrogi powodują, że spięte i sztywne ciało bezmyślnie ucieka od owych pomocy. Przy porozumiewaniu się z koniem powinna obowiązywać zasada – im mniej siły tym lepiej. Zasadę tę można zastosować pracując łydkami. Można wzmocnić intensywność sygnału bez wzmacniania siły. Mało tego, pracujące łydki jeźdźca powinny być pozbawione siły tak jak całe jego ciało. Wyobraźcie sobie, że wasze mięśnie, i to każdy z osobna, mają zdolność samodzielnego oddychania. W pukających w koński bok łydkach mięśnie powinny być akurat przy długim i spokojnym wydechu. Dokładnie tak samo mięśnie ud czy pośladków. Uda nie mogą być „narzędziem” do trzymania się w siodle. Powinny „opadać”, jak wypuszczony z ręki, pionowo ustawiony kij. Rozluźnione biodra jeźdźca muszą „sugerować”, iż „chcą” być obszernie rozhuśtane, a nie próbować wyraźniej „rozhuśtać” podopiecznego.
Nie jest to jednak koniec sygnałów. Ponieważ, jak już pisałam, zwierzęciu łatwiej reagować na proste polecenia, pracę jeźdźca może ono chcieć potraktować jako sygnał przejścia do kłusa. To przejście jest łatwiejszym do wykonania poleceniem niż intensywny i energiczny stęp. Dlatego, przy tych podganiających konia łydkach, jeździec musi informować wierzchowca, iż nie wolno mu zmieniać chodu na wyższy. Można tego dokonać bez hamującego użycia wodzy. Informują o tym mięśnie podbrzusza jeźdźca.
Wyobraźcie sobie wyrastającą z przedniego łęku siodła pionową rurę. Wasze mięśnie brzucha, te poniżej pępka, powinny nieustannie „przylegać” do tej rury. Pępka nie wypychajcie, pępek należy wciągnąć. Im bardziej wasz wierzchowiec pragnie przejść do kłusa tym mocniej należy przyciskać mięśnie podbrzusza do „rury”, nie zaprzestając oczywiście pukania łydkami. Gdy zwierzę zrozumie, że wasze pomoce nie proszą o przejście do kłusa, mięśnie brzucha mogą maksymalnie zmniejszyć „nacisk”. Bardzo ważna jest wyobraźnia, w której „budujecie” tempo i rytm marszu. Dzięki temu wasze ciało, mimo iż znajduje się w siodle, zachowuje się tak, jakby maszerowało na własnych nogach. Może ono być wówczas informatorem mówiącym podopiecznemu, że kłus nie jest waszym celem, tylko intensywny marsz. Jednak człowiek, który nigdy w ten sposób nie pracował z koniem, potrzebuje do pomocy wodze. Sygnały dawane nimi przy informowaniu zwierzęcia, że nie wolno mu zakłusować, powinny być krótkimi, powtarzanymi szarpnięciami. Przy takim ich używaniu wyobraźcie sobie, że chcecie wędzidłem klepnąć konia w pierś, a nie pociągnąć za pysk.
Podczas takiego ćwiczenia z „rozpędzaniem” dobrze jest jest podnosić „poprzeczkę”. Zwiększać tempo stępa aż do granicy przejścia do kłusa. Aż do momentu, w którym wierzchowiec musi się skupić i być czujnym, by zrozumieć czy jeździec nadal chce podążać w owym stępie, czy może przy następnym kroku „poprosi” o zakłusowanie. A wy w ramach ćwiczenia, zamiast o to poprosić, zacznijcie sugerować konieczność zwolnienia tempa. Wydawałoby się, że nic prostszego: trzeba tylko zaprzestać używania pomocy zwiększających tempo. Nic bardziej mylnego. Fakt, że pozwolicie wrócić zwierzęciu do tempa sprzed „rozpędzania” nie będzie waszym poleceniem. Będzie przyzwoleniem na podyktowanie tempa przez podopiecznego. Nie bierzemy też pod uwagę zaciągania wodzy. Waszym zadaniem bowiem jest nauczenie wierzchowca, by mimo wolnego tempa, szedł energicznie z zaangażowaną do pracy tylną częścią ciała. Poproście zaprzyjaźnioną osobę, by idąc obok waszej pary (jeździec na końskim grzbiecie), zaczęła „zatrzymywać” wam podopiecznego. Osoba ta powinna chwycić wodze i lekkimi szarpnięciami sugerować ów „manewr” Powinna również zaprzeć się całym ciałem, jakby „zaznaczała”: „nie dam się dalej ciągnąć”. W tym czasie waszym zadaniem będzie nie dopuścić do zatrzymania wierzchowca. Nadal powinniście pracować łydkami i ciałem w sposób opisany powyżej. Inaczej mówiąc nadal namawiacie konia do zwiększenia tempa. Ponieważ jednak „ktoś” to zadanie będzie wam utrudniał, intensywność pracy łydkami będziecie musieli wyraźnie zwiększyć. To krótkie ćwiczenie uświadomi wam, jak „dużo pracujących łydek” potrzeba, by w prawidłowy sposób zmniejszyć tempo stępa. Pomagającą wam osobę zastępujecie pracą mięśniami brzucha, pracą ciałem i „klepnięciami wodzami w pierś”. Powinny one „sugerować” zwierzęciu chęć zatrzymania, dlatego że dopiero w konfiguracji z pukającymi łydkami „tworzą” informację mówiącą: „zwolnij tempo w stępie.
Oczywiście, w tych niewielu przypadkach w których koń pędzi w stepie, ćwiczenie nad regulowaniem tempa zaczynamy od zwalniania go. I w tym przypadku potrzebny jest skonfigurowany sygnał. Nie wystarczą sygnały przekazywane wodzami, mięśniami brzucha i ciałem. Te pomoce w zestawieniu z pracującym łydkami wyegzekwują od zwierzęcia pracę zadem jako siłą napędową. Nauczą odciążać przód ciała i równoważyć ciało. Dadzą szansę zwierzęciu na rozciąganie mięśni grzbietu i prężenie – „koci grzbiet”. Nauczą konia skupiać się na jeźdźcu i angażować myślenie do pracy z opiekunem. A to wszystko ułatwi zwierzęciu wykonanie polecenia: „zwolnij”. Skoro jednak wlokącego się konia uczymy zwalniać tempo na nasze polecenie, to „pędzącego” uczymy iść szybkim, podyktowanym przez nas tempem. Skoro podyktowanym, to jak się pewnie domyślacie, nie należy pozwolić iść zwierzęciu „po swojemu”. Nawiążę do tego jeszcze w następnym poście.
Zapytacie jaki jest sens takiej pracy i jaki z niej pożytek? Oprócz tego o czym już napisałam, czyli pracy wierzchowca w skupieniu, zrozumieniu, w równowadze i w harmonii, przy tym ćwiczeniu pracujecie również nad ustaleniem hierarchii. W małym stadzie, jaki tworzą jeździec i jego podopieczny, na wyższym szczebelku hierarchii znajduje się ten „członek grupy”, który dyktuje jakim tempem i rytmem para podąża. Żeby jeździec znalazł się na owym wyższym szczebelku nie wystarczy, by określał rodzaj chodu niosącego go zwierzęcia. To, że w jakiś sposób namówicie konia do ruszenia do stępa, do zakłusowania i do zagalopowania, nie świadczy o tym, że staliście się przywódcą „stada”. Musicie jeszcze umieć „określić” w jaki sposób podopieczny ma iść danym chodem. CDN
Podczas takiego ćwiczenia z „rozpędzaniem” dobrze jest jest podnosić „poprzeczkę”. Zwiększać tempo stępa aż do granicy przejścia do kłusa. Aż do momentu, w którym wierzchowiec musi się skupić i być czujnym, by zrozumieć czy jeździec nadal chce podążać w owym stępie, czy może przy następnym kroku „poprosi” o zakłusowanie. A wy w ramach ćwiczenia, zamiast o to poprosić, zacznijcie sugerować konieczność zwolnienia tempa. Wydawałoby się, że nic prostszego: trzeba tylko zaprzestać używania pomocy zwiększających tempo. Nic bardziej mylnego. Fakt, że pozwolicie wrócić zwierzęciu do tempa sprzed „rozpędzania” nie będzie waszym poleceniem. Będzie przyzwoleniem na podyktowanie tempa przez podopiecznego. Nie bierzemy też pod uwagę zaciągania wodzy. Waszym zadaniem bowiem jest nauczenie wierzchowca, by mimo wolnego tempa, szedł energicznie z zaangażowaną do pracy tylną częścią ciała. Poproście zaprzyjaźnioną osobę, by idąc obok waszej pary (jeździec na końskim grzbiecie), zaczęła „zatrzymywać” wam podopiecznego. Osoba ta powinna chwycić wodze i lekkimi szarpnięciami sugerować ów „manewr” Powinna również zaprzeć się całym ciałem, jakby „zaznaczała”: „nie dam się dalej ciągnąć”. W tym czasie waszym zadaniem będzie nie dopuścić do zatrzymania wierzchowca. Nadal powinniście pracować łydkami i ciałem w sposób opisany powyżej. Inaczej mówiąc nadal namawiacie konia do zwiększenia tempa. Ponieważ jednak „ktoś” to zadanie będzie wam utrudniał, intensywność pracy łydkami będziecie musieli wyraźnie zwiększyć. To krótkie ćwiczenie uświadomi wam, jak „dużo pracujących łydek” potrzeba, by w prawidłowy sposób zmniejszyć tempo stępa. Pomagającą wam osobę zastępujecie pracą mięśniami brzucha, pracą ciałem i „klepnięciami wodzami w pierś”. Powinny one „sugerować” zwierzęciu chęć zatrzymania, dlatego że dopiero w konfiguracji z pukającymi łydkami „tworzą” informację mówiącą: „zwolnij tempo w stępie.
Oczywiście, w tych niewielu przypadkach w których koń pędzi w stepie, ćwiczenie nad regulowaniem tempa zaczynamy od zwalniania go. I w tym przypadku potrzebny jest skonfigurowany sygnał. Nie wystarczą sygnały przekazywane wodzami, mięśniami brzucha i ciałem. Te pomoce w zestawieniu z pracującym łydkami wyegzekwują od zwierzęcia pracę zadem jako siłą napędową. Nauczą odciążać przód ciała i równoważyć ciało. Dadzą szansę zwierzęciu na rozciąganie mięśni grzbietu i prężenie – „koci grzbiet”. Nauczą konia skupiać się na jeźdźcu i angażować myślenie do pracy z opiekunem. A to wszystko ułatwi zwierzęciu wykonanie polecenia: „zwolnij”. Skoro jednak wlokącego się konia uczymy zwalniać tempo na nasze polecenie, to „pędzącego” uczymy iść szybkim, podyktowanym przez nas tempem. Skoro podyktowanym, to jak się pewnie domyślacie, nie należy pozwolić iść zwierzęciu „po swojemu”. Nawiążę do tego jeszcze w następnym poście.
Zapytacie jaki jest sens takiej pracy i jaki z niej pożytek? Oprócz tego o czym już napisałam, czyli pracy wierzchowca w skupieniu, zrozumieniu, w równowadze i w harmonii, przy tym ćwiczeniu pracujecie również nad ustaleniem hierarchii. W małym stadzie, jaki tworzą jeździec i jego podopieczny, na wyższym szczebelku hierarchii znajduje się ten „członek grupy”, który dyktuje jakim tempem i rytmem para podąża. Żeby jeździec znalazł się na owym wyższym szczebelku nie wystarczy, by określał rodzaj chodu niosącego go zwierzęcia. To, że w jakiś sposób namówicie konia do ruszenia do stępa, do zakłusowania i do zagalopowania, nie świadczy o tym, że staliście się przywódcą „stada”. Musicie jeszcze umieć „określić” w jaki sposób podopieczny ma iść danym chodem. CDN
Powiązane posty:
Bardzo pożyteczny post:). W jeździectwie niezwykle ważne jest uświadomienie sobie, że niezależnie jaki manewr wykonujemy, nie powinniśmy zaprzestawać pracy łydek. Bo, jak wiele osób sądzi, nie służą one tylko do przyspieszania, ale również angażowania zadu, skręcania, wstrzymywania...
OdpowiedzUsuńLiczę na więcej postów takich jak ten i pozdrawiam,
Malwina
Wszystko powyżej jest dla mnie zrozumiałe, bardzo wartościowe i pomocne w teorii, ale ze smutkiem stwierdzam, że na dzień dzisiejszy bardzo trudne do wykonania w praktyce. Jeszcze w stępie elementy do opanowania, ale galop w moim wykonaniu to chaos, który każdego konia gasi zaraz po starcie. Tak dużo pracy przede mną... Trochę mnie to przeraża, ale póki się nie rozpadnę ze starości będę ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć... Może kiedyś zsiądę w końcu z konia zadowolona z efektów końsko-ludzkiej współpracy :D Wierzę w to!
OdpowiedzUsuńWiem, że to trudne. Na pewno staje się łatwiejsze, gdy jeździ się „pod okiem” kompetentnej osoby. Na treningu instruktor powinien tak „prowadzić” parę jeździec – koń, by chociaż na moment doszli do porozumienia w danej kwestii. Problemem ludzi uczących się samodzielnie jest fakt, że nie wiedzą jaki stan współpracy można już nazwać porozumieniem. Gdy podczas treningu chociaż przez chwilę jeździec poczuje prawidłową odpowiedź wierzchowca, poczuje jego rozluźnienie, ruch od zadu, poczuje brak odruchów podopiecznego blokujących wysiłki jeźdźca, będzie już wiedział do czego, w samodzielnej pracy z koniem, dążyć. Dla mnie bardzo cennym było również obserwowanie takich treningów. Obserwowanie z boku, jak zmienia się praca jeźdźca i konia pod wpływem wskazówek trenera. Jak zmienia się ich postawa, jak ich ruchy stają się bardziej płynne, rozluźnione, przemyślane. Jak nawiązuje się porozumienie i zrozumienie. Nie wszystkie treningi są takie, na większości widać tylko tyle, że wierzchowiec pod jeźdźcem coś zrobił: zakłusował, zagalopował, skoczył itp.
UsuńProwadzę tego bloga chociaż wiem, że z książek czy internetu nie da się nauczyć pracować z koniem. Ale może chociaż pokazuję „kierunek”, w jakim powinna dążyć współpraca z koniem, którego chcemy traktować jak partnera, a nie sprzęt sportowy. Planuje, więc napisanie postu, w którym opisze parę ćwiczeń przygotowujących jeźdźca i wierzchowca do pracy w galopie. Może będą odrobinę pomocne.
Jeśli chodzi o ilość pracy...wszystko kwestia nastawienia do jeździectwa. Dla mnie fakt, że przed mną i koniem sporo pracy, jest wyzwaniem i mnie to „bawi” i cieszy. Dla mnie jeździectwo to właśnie praca, dochodzenie do perfekcyjnego porozumienia. Nie jest dla mnie problemem, że mogą minąć długie miesiące zanim np. zagalopujemy. Radość przynosi fakt, że podopieczny, w stępie czy kłusie, tu i ówdzie rozluźnił się, zrozumiał to i owo, przestał stawiać opór, bo doszłam do tego jak go „namówić” itp.