Od lat obserwuję jeźdźców i ich
podopiecznych. Każdy z jeźdźców widzi u swojego wierzchowca pewne
cechy i „przypadłości” związane z jazdą na nim albo z jego
charakterem. Mam wrażenie jednak, że człowiek widzi albo chce
widzieć tylko to, o czym może powiedzieć: „mój koń tak już
ma”. Ludzie widzą u swoich podopiecznych to, co można
zaakceptować i z czym jakoś sobie radzą. Zauważenie czegoś
ponadto, wymagałoby zdobycia wiedzy i zaangażowania się w
trudniejszą pracę. Niestety bywa i tak, że to „coś” zaczyna
za bardzo „rzucać się” w oczy i nie da się tego
zbagatelizować. Mówię na przykład o kulawiznach. Koń kuleje,
więc potrzebny jest lekarz weterynarii. Jeżeli kulawizna wynika z
ewidentnego uszkodzenia mechanicznego, to wszystko jest jasne i
oczywiste. Co jednak, kiedy badania i prześwietlenia kończyn nie
wykazują żadnych zmian i chorób, a wszelkie chłodzenia,
rozgrzewania i leki przeciwzapalne nie przynoszą poprawy? Kolejnym
krokiem jest kucie konia. Zwierzę dostaje podkowy zwykłe, jak nie
ma efektu - to okrągłe, potem korekcyjne - i co? Również nie ma
efektu. Bardzo rzadko trafia się jeździec, który dochodzi do
wniosku, że przyczyną problemów jest zła praca, zła jazda
wierzchem. Dla większości jeźdźców nie ma czegoś takiego, jak
zła jazda: „przecież ja już wszystko umiem”. Finał jest taki,
że ów jeździec nadal jeździ na kulejącym koniu, gotowy w każdej
chwili stwierdzić: nie, mój koń nie kuleje, on już tak po prostu
ma. Skąd się biorą takie kulawizny? Z obolałych i spiętych
stawów oraz źle ustawionych i pracujących kończyn. Z przeciążenia
nóg, gdy koń pracuje bez zrównoważenia ciała. Z obolałego i
napiętego grzbietu, obolałej szyi ściągniętej na siłę w dół,
ze wszelkich napięć mięśni. W tych przypadkach lekarz weterynarii
zwierzęciu nie pomoże. Pomoże świadoma praca jeźdźca. Praca nad
wypracowaniem równowagi, nad rozluźnieniem i ustawieniem ciała
zwierzęcia. Pomoże jeździec, który siedząc na grzbiecie będzie
jak fizjoterapeuta uczący podopiecznego na nowo chodzić i pracować.
Fizjoterapeuta uczący nowego funkcjonowania obolałe po przejściach
ciało. Takie konie, to są właśnie zwierzęta potrzebujące
bardzo szczególnej troski. I wbrew pozorom nie jest ich wcale mało.
Jest też wiele koni z drobnymi wadami
budowy i postawy. Sporo koni z powykrzywianymi kończynami, które to
krzywizny są efektem kowalskich zaniedbań w źrebięcym okresie. U
takich zwierząt efekty złej pracy ujawniają się najszybciej. Mało
który jeździec to zauważa, a gdy któryś już zauważy, to nawet
jeżeli w tym przypadku jego koń tak ma, rzadko fakt ten skłania do
refleksji nad sposobem swojej pracy z takim zwierzęciem. Pod
kategorię: „mój koń tak już ma” ludzie „podciągają”
wiele rzeczy – na przykład opuchnięte kończyny. Zawsze jest
wytłumaczenie: pochodzi-popracuje i opuchlizna się zmniejsza.
Pewnie, że się zmniejsza bo ruch pobudza krążenie krwi i
rozgrzewa kończynę. Niejeden z was miał zwichniętą nogę.
Przypomnijcie sobie, kiedy najbardziej taka noga boli i jest
opuchnięta? Gdy jest zastana, kiedy po długim odpoczynku trzeba
zacząć chodzić. Gdy się już taką nogę „rozrusza”, ból i
opuchlizna maleje. Czasami jedno i drugie chwilowo ustępuje, do
czasu, gdy noga znów będzie po kolejnym odpoczynku. Czy zanikanie
bólu przy ruchu oznacza, że z nogą jest wszystko w porządku? Nie.
To dlaczego u konia ma być inaczej? Owszem, opuchlizna nie zawsze
oznacza zwichniecie ale na pewno oznacza, że w kończynie zachodzą
chorobowe procesy. Kiedyś usłyszałam od opiekuna konia z
opuchniętymi zadnimi nogami, że koń jest mniej szlachetny stąd
opuchlizna. Kolejna rzecz podciągana pod kategorię: koń tak ma -
to wiszenie na wodzach wierzchowca i zaciśnięta szczęka - tu
wytłumaczeniem jest: mój koń jest twardy w pysku - cokolwiek to
znaczy. Koń miele językiem próbując wypchnąć zadające ból
wędzidło – dla jeźdźców on żuje to wędzidło, otwiera z bólu
pysk – trzeba mu go zawiązać, bo słabo czuje koń wędzidło,
pędzi bez opamiętania na przeszkody – lubi skakać, pędzi w
terenie i nie dając się opanować – kocha jeździć w teren,
buntuje się – jest leniwy albo ma złośliwy charakter. Zawsze
jeźdźcy znajdują przyczynę takich a nie innych zachowań
zwierzęcia, ale nie jest nią zła praca człowieka. Tylko raz,
przez całą moją jeździecką przygodę, ktoś się przyznał do
błędnej pracy ze swoim podopiecznym i zaczynał wszystko od nowa.
Napisałam wcześniej, że na wiele
wierzchowców można po prostu wsiąść i pojechać, jednak
zastanówcie się- ile razy podczas jazdy na takim koniu nachodzą
was różne pytania i dylematy. Jazda wierzchem tylko pozornie może
być bezproblemowa. Problemy zawsze są. Rodzaj problemów zależy od
stopnia „zepsucia” konia, jego charakteru, etapu nauki jazdy
konnej jeźdźca, stopnia zaawansowania uprawianego jeździectwa i od
stopnia strachu jeźdźca przed problemami, które może zaserwować
podopieczny i „zaoferować” jazda na nim.
Niektórym jeźdźcom, na zadane
pytanie: z czego wynika dany problem w pracy z podopiecznym?-
wystarczy odpowiedź: „bo ten koń już tak ma”. Na szczęście
coraz więcej adeptów sztuki jeździeckiej szuka wyjaśnień na
problemy związane ze współpracą z koniem. Wielu jeźdźcom nie
wystarczy już zacytowana wyżej odpowiedź. Ludzie szukają sposobu
na świadome porozumienie z wierzchowcem. Czują, że jest im
potrzebna umiejętność rozumienia zachowań wierzchowca i
umiejętność takiego przekazywania poleceń podopiecznemu, żeby je
zrozumiał. Problem jest tylko taki, że sporo osób mniej czy
bardziej zaawansowanych w jeździectwie spodziewa się znaleźć
szybkie i „cudowne” rozwiązanie powstałego problemu, często
nazywane przeze mnie „pstryczkiem – elektryczkiem”. Nie dajcie
sobie jednak wmówić, że takie rozwiązanie istnieje. Każdy
„cudowny” patent, każde dodatkowe dołożenie siły w
„namawianie” wierzchowca do wykonania zadania, to metody dające
złudzenie rozwiązania problemu i działające „na krótką metę”.
Rozwiązywanie problemów związanych z „dogadaniem się” z
koniem to zawsze jest i powinna być długa, żmudna i ciężka
praca. Gdy to sobie uświadomicie, dużo łatwiej będzie wam podejść
do pracy z koniem polegającej na prowadzeniu „dialogu” oraz na
niełatwym i długotrwałym uczeniu się języka porozumienia, który
do tej pory obcy był wam i podopiecznym. Łatwiej będzie wam
podejść do pracy z koniem, w której trzeba nauczyć się
obserwować zwierzę i odczytywać jego gesty i formy przekazu
informacji. I nie mam tu na myśli wszechobecnej wiedzy na temat
tulenia uszu przez wierzchowca i różnorodnego ich ustawiania albo
wiedzy: co oznaczają „wyszczerzone” przez zwierzę zęby, czy
też opuszczenie głowy i wystawianie języka podczas „join up”.
Te gesty to jest „kropla w morzu” sygnałów jakie wysyłają do
was wasi podopieczni.
Podczas mojej przygody jako jeździec i
instruktor pracowałam z końmi, które pozornie nie stwarzają
problemów i z końmi, z którymi współpraca bez „szczególnych”
umiejętność jest niemożliwa. Każdy z nich to osobny „przypadek”,
różne predyspozycje, różne reakcje i wiele odosobnionych
zachowań. Mało tego, zachowanie tego samego zwierzęcia w relacji z
innym jeźdźcem generowało inne problemy. Do każdej pary: jeździec
– koń, szukałam innego podejścia, które nie tylko zwiększałoby
ich umiejętności ale pozwoliłoby na znalezienie wspólnej
płaszczyzny porozumienia. Zebrałam trochę doświadczeń i historii
paru wierzchowców, a najwięcej nauczyły mnie te „szczególnej troski”.
Zgadzam się z Tobą całkowicie, nie cierpię wymówki "koń tak ma"... niekiedy za tym naprawdę kryją się poważne sprawy, które właściciele sobie ignorują dopóki nie zrobi się już naprawdę gorąco... ehh
OdpowiedzUsuńTeż nie cierpię tej wymówki, a niestety jest ona nagminna. Świadomość, że podzielasz moje zdanie na ten temat jest bardzo pocieszająca. Mam nadzieję, że jest więcej osób, które się z nami zgadzają.
Usuń