piątek, 4 grudnia 2015

CO TO ZNACZY "POPROSIĆ KONIA"?


Pisząc w swoich postach o sposobach pracy z koniem, o sposobach „rozmowy” z nim, bardzo często używam sformułowania: „należy poprosić konia...” Kiedyś ktoś, podczas pisemnej wymiany zdań, zadał mi pytanie: „Chciałabym tylko zapytać, bo jako zwyczajny laik w temacie wielkiego ujeżdżenia nie bardzo łapię, co dokładniej znaczy w tym sporcie: poprosić....?” Przede wszystkim chciałam powiedzieć, że wszyscy jeźdźcy: ci jeżdżący rekreacyjnie na przejażdżki w teren, ci, którzy amatorsko „bawią się” w skoki albo ujeżdżenie oraz zawodowcy we wszystkich jeździeckich dyscyplinach, powinni przekazywać zwierzęciu informację na zasadzie: „proszę zrób to....”

Proszenie konia to używanie sygnałów, które informują zwierzę co ma w danej chwili zrobić, a nie próba siłowego zmuszenia go do wykonania jakiegoś „ruchu”. To dawanie sygnałów zrozumiałych dla konia, po których koń wykonuje polecenie już bez udziału tego sygnału i bez siłowej-pchającej albo ciągnącej „pomocy” człowieka. Sygnały takie powinny być krótkie i powtarzane, trzymające się zasady: poproś-odpuść-poproś-odpuść..., a wierzchowiec powinien zacząć wykonywać polecenie w momencie odpuszczenia sygnału. Na etapie uczenia podopiecznego znaczenia danego sygnału, powtórzenia są bardzo częste, a gdy zwierzę doskonale sygnał rozumie często wystarczy użycie krótkiego sygnału bez powtórzeń. Sygnały mówiące: „proszę” są to sygnały dawane w taki sposób, by nie wywołać oporu zwierzęcia. A oporem jest nawet napinanie mięśni. „Jeżeli w momencie, w którym prosisz o ruch, koń nie jest odprężony, wówczas nawet jeśli go wykona, to –w pewnym sensie-będzie stawiał opór”. Sygnał, który prosi wierzchowca, powinien być równocześnie sygnałem rozluźniającym mięśnie konia i mówiącym: „zrób to sam pode mną, a ja za tobą podążę swoim ciałem”.


Na przykład: ustępowanie od łydki. Sygnałami proszącymi konia o ruch w bok ( w dużym uproszczeniu) powinny być puknięcia łydką w koński bok. Jeżeli będą one dla podopiecznego zrozumiałe, pójdzie on w bok krzyżując kończyny w momencie, gdy łydka przestanie działać. Jeździec nie będzie już musiał w tym ruchu pomagać zwierzęciu, a już na pewno nie w sposób pchający. Nie będzie też zwierzęciu potrzebna pchająca „pomoc” biodrami jeźdźca, ani ciągnąca za wodze, by nie szedł nadal na wprost. Koń po rozpoczęciu ruchu w bok będzie samodzielnie szedł tak długo, aż nie otrzyma prośby o zmianę ruchu. Podczas, gdy wierzchowiec samodzielnie podąża w bok, jeździec, nie zaangażowanymi w pchanie i ciągnięcie, pomocami może prosić konia o rozluźnianie spinających się podczas ruchu mięśni, o poprawienie postawy, gdyby ulegała przekrzywieniu, o utrzymanie równego tempa, o skupienie itp.

Każdy sygnał powinien bardziej przypominać sugestie dla konia co ma zrobić, niż wymuszenie posłuszeństwa. Na przykład- dotyk ręki człowieka, „proszący” zwierzę: „przesuń się”. Nie raz słyszałam albo czytałam, że konia trzeba nauczyć odchodzić od nacisku czy reagować na nacisk. Czytałam o ćwiczeniach pt „jeżyk”, polegające na wbijaniu palców w mięsień konia. Nawet jak koń się przesunie to napnie mięśnie i miejsce na ciele, na które człowiek naciska. Przyłożoną rękę koń ma zrozumieć. Gest, ruch czy sygnał wykonany ręką ma mu zasugerować co ma zrobić. W zrozumieniu sugestii pomaga zwierzęciu nasza oczekująca postawa. Koń widzi po naszej postawie, że oczekujemy od niego danego ruchu i że być może przesuniemy się razem z nim. Ucząc konia takiego rozumienia, nie zawsze przyłożona ręka od razu wystarczy. Potrzebny jest, na przykład lekko pukający, sygnał ręką albo bacikiem, sygnał, który pozwoli zwierzęciu na początek domyśleć się jak „brzmi” nasza prośba i nie sprowokuje napięć. Powtórzenia sygnału, pochwały i połączenie sygnałów z gestami wykonanymi ciałem, uczą wierzchowca rozumieć co do niego „mówimy” i o co go „prosimy”.

Żebyście zrozumieli o co mi chodzi, gdy mówię o oczekującej postawie opiekuna, opowiem autentyczną historię. Pewien właściciel konia twierdził, iż jego rumak potrafi obliczać proste działania matematyczne. Po zadaniu pytania przez opiekuna (np. 2 +2 = ?) zwierzak wystukiwał kopytem prawidłowy wynik. Postronni obserwatorzy nie byli w stanie wskazać żadnych celowych gestów czy sygnałów dawanych zwierzakowi przez właściciela. On też świadomie ich nie dawał. Koń ów jednak nie posiadał umiejętności liczenia był jednak znakomitym obserwatorem, jak zresztą wszystkie konie i widział u swojego opiekuna postawę oczekującą kolejnego stuknięcia kopytem. Gdy wybrzmiało ostatnie „zamykające” prawidłowy wynik, właściciel zwierzęcia przestawał oczekiwać kolejnego, więc koń zaprzestawał stukania kopytem.

Warunkiem współpracy z wierzchowcem opartym na „słowie: poproszę” jest umiejętność skupiania się zwierzęcia na opiekunie, na współpracy i na „dialogu” z nim. Jednak umiejętność skupiania się trzeba z podopiecznym wypracować. Długie skupianie się na pracy wymaga od koni sporego wysiłku intelektualnego. Młode konie będą skupiały się tylko na moment i szybko rozproszą swoją uwagę, czując „ intelektualne zmęczenie”. Podczas procesu uczenia i zajeżdżania wierzchowca czas, w którym koń się skupia będzie się wydłużał, a momenty rozpraszania się zmniejszały swoją częstotliwość występowania. Ludzie nie zwracają jednak uwagi na stan skupienia konia. Ich działania przy koniu i na koniu są mechaniczne, więc koń odwzajemnia tym samym. Podstawową zasadą przy szkoleniu psów jest to, żeby pies skupił się na opiekunie. Musi patrzeć on na opiekuna, musi interesować się tym, co ma do powiedzenia. Podobnie jest z koniem. Wiadomo, że nie będzie on wpatrywał się jak pies we właściciela, ale opiekun musi zwracać na siebie uwagę wierzchowca i czuć, że koń zerka, obserwuje, słucha. To się wyczuwa, gdy się chce wyczuć. Taka nauka skupienia i dialogu zaczyna się już przy podstawowych czynnościach przy zwierzęciu. Jeżeli jednak ktoś nie wie jak uczyć konia, zastępuje „konwersację” patentami. Na przykład- przy czyszczeniu zwierzę wierci się, podgryza, ustawia zadem, odsadza się- cóż wtedy robi wielu jeźdźców? Wiąże konia na dwa uwiązy, by zwierzę nie sięgnęło zębami, czyści go „biegając” w przód i tył za jego wiercącym się ciałem, nie zwracając uwagi na wzrastającą irytację zwierzęcia, kupuje elastyczne uwiazy, a ostatecznie sięga po karcący argument. A jak należy w takiej sytuacji postąpić? Skupia się uwagę podopiecznego przywołując go imieniem, ustawia tak, by był kontakt wzrokowy. Wiercącego się konia „prosi się” o powrót na wyznaczone miejsce za każdym razem, gdy uporczywie odchodzi od człowieka albo się na niego pcha. Często trzeba przerywać czynności oporządzające konia, by po raz kolejny namówić go do skupienia, spojrzenia, próby zrozumienia. To trochę tak, jakbym „mówiła” zwierzęciu: nie będę cię czyścić, ubierać, przywiązywać jeśli nie zrozumiesz tej czynności, jeśli jej nie zaakceptujesz i nie wyrazisz zgody na jej wprowadzenie do naszej współpracy. Zrobię jednak wszystko, poświecę czasu tyle ile trzeba, będę uparta i nie odpuszczę póki nie wyrazisz zgody na naszą współpracę i czynności, które muszę przy tej współpracy wykonać. Przy niewłaściwych zachowaniach typu podgryzanie, uparcie i konsekwentnie trzeba wyrazić słowem: „nie” fakt, że jest to zabronione i łagodnym ruchem odsunąć mordę zwierzęcia. Taki sposób uczenia konia współpracy wymaga od człowieka skupienia, umiejętności obserwowania, bycia konsekwentnym i cierpliwym. Wymaga zrozumienia, że współpraca z koniem to dialog, a nie monolog człowieka. Wierceniem, podgryzaniem, odsadzaniem się koń coś mówi. Trzeba się trochę wysilić, spróbować zrozumieć co zwierzę chce przekazać i mu odpowiedzieć.

Niestety, jeźdźcom często się wmawia na każdym etapie szkolenia, że koń ma posłuchać teraz, już i natychmiast: „bo tak i już, bo jak nie posłucha to cię olewa, bo jak nie, to nie jesteś jego przewodnikiem itp”. Koń ma stać i już, ma ruszyć i już, ma się zatrzymać i już, a takie podejście wymusza użycie sygnałów siłowych, które poprzez ból wyegzekwują posłuszeństwo. Podczas pracy z koniem, opartej na prośbach, określa się zwierzęciu co ma zrobić, jak ma to zrobić i daje czas na skupienie i zrozumienie intencji opiekuna. Ostatnio ćwiczę z młodą dziesięcioletnią amazonką „łagodne” i kontrolowane zakłusowania. Kucyk (duży, 148 cm w kłębie), na którym amazonka trenuje, potrafi zachować się jak „torpeda”, gdy nie określi się mu, jak ma to zakłusowanie wyglądać. Zaczynamy od pukającego sygnału łydkami mówiącego: „poproszę o zakłusowanie”. Zakładamy jednak, że jest to sygnał „do zapamiętania” dla konia, a polecenie wykona po kolejnych dwóch-trzech krokach stępa. Podczas tych kroków amazonka ustawieniem ciała określa dokładny kierunek dalszej jazdy, nie pozwala oprzeć się zwierzęciu na wodzach (co często się dzieje podczas takich przejść), skupia jego uwagę i w wyobraźni „układa dialog” z podopiecznym, w który „mówi”: „ruszamy spokojnie, powoli, jakbyśmy chcieli biec truchcikiem”. Dzięki takim myślom, amazonka siedząca w siodle przybiera postawę wyrażającą te myśli, wyrażającą jakiego zakłusowania oczekuje od podopiecznego. Konie znakomicie wyczuwają i obserwują zmiany postawy człowieka, które zachodzą pod wpływem myśli i wyobraźni opiekuna. Cały ten opisany „proces” zakłusowania powoduje, że dziewczynka właśnie „prosi” konia o przejście do „świadomego” kłusa.


poniedziałek, 2 listopada 2015

POCHYLANIE SIĘ JEŹDŹCA


Pochylanie się podczas jazdy wierzchem, jest „zmorą” wielu jeźdźców. Często zdają sobie sprawę z tej złej pozycji swojego tułowia, ale nie potrafią jej poprawić. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest bardzo wiele i czasami trzeba niwelować ich kilka naraz. Nie jest to takie łatwe, gdy chcemy w tym wszystkim, by ta wyprostowana pozycja była wygodna i naturalna. Gdy chcemy, żeby poprawianie dosiadu nie sprowokowało nas do usztywniania i blokowania stawów oraz nie spowodowało, że nasze mięśnie staną się napięte i sztywne.

Zacznę od tego, że jeździec nie uniknie pochylania się do przodu, jeżeli będzie siedział w siodle jak w fotelu. Nie uniknie pochylania, jeżeli będzie wstawał do anglezowania albo wstawał do pozycji półsiadu jak z krzesła. Siadając faktycznie na krzesło i siedząc na nim, człowiek jest mniej lub bardziej, ale zawsze zgięty w pachwinach. I właśnie te zgięte i zaciśnięte pachwiny są główną przyczyną pochylania się podczas jazdy wierzchem. Faktem jest, że zdarzają się „szczęśliwcy”, którzy mimo zgiętych, prawie pod kątem prostym pachwin, trzymają prosty tułów. Jest to jednak możliwe kosztem nieprawidłowego ułożenia nóg i kosztem braku oparcia w strzemionach. Uda jeźdźca ułożone są wówczas w pozycji bliższej linii poziomej, kolana podkurczone, a łydki obejmują podopiecznego „pod pachami”. Próba prawidłowego ułożenia nóg w siodle, tak siedzącego na siodle człowieka, zazwyczaj automatycznie „wymusza” u niego pochyloną pozycję tułowia. Niestety potrzeba sporo czasu i ćwiczeń, żeby „rozciągnąć” i rozluźnić zaciśnięte pachwiny. Jednak od czegoś trzeba zacząć i najlepiej to zrobić od podstawy, czyli właśnie od ułożenia nóg. Ciało człowieka, a głównie jego szkielet, jest jakby wieżą zbudowaną z klocków. Nasze poszczególne kości są jak drewniane klocki, które trzeba bardzo dokładnie ułożyć jeden na drugim, by wieża się nie przewróciła. Najważniejsze są te klocki na samym dole. Jeżeli pierwszy z nich nie będzie stabilnie i pewnie „stał” na podłożu, cała wieża będzie co chwilę ulegała burzeniu. „Stawiamy” więc najpierw „dwa pierwsze klocki”-kości stóp płasko i pewnie na strzemionach. Stawiamy stopy w strzemionach tak, jakby były one bardzo stabilnym i pewnym podłożem (jak podłoga w domu), podpierającym stopy od koniuszków palców do końca pięty. Mimo, że kości piszczelowe i kości udowe układamy nieco pod kątem, musimy czuć, że mają one „oparcie” w poprzednim „klocku”. Dążymy też do tego, by „udowe klocki” postawić na tej wieży w pozycji jak najbliższej linii pionowej.

Tak jak wcześniej napisałam, przy takim ułożeniu nóg zaciśnięte pachwiny spowodują, że tułów jeźdźca pochyli się do przodu. Trzeba znaleźć sposób na rozciągnięcie i rozprostowanie pachwin. Konieczne do tego będzie diametralna zmiana układu kolejnego „klocka” w „naszej wieży”-miednicy. Ta część „wieży” musi być „oparta” na kościach udowych tak, jak podczas stojącej pozycji naszego ciała tyle tylko, że podczas stania w rozkroku i na ugiętych kolanach. Większość jeźdźców, gdy znajdzie się na końskim grzbiecie, „kładzie” niestety ten „klocek” na siodle. Żeby zrozumieć o co mi chodzi, zróbcie proste ćwiczenie. Siedząc w siodle wyciągnijcie nogi ze strzemion i ułóżcie tak, jakbyście stali w rozkroku na ziemi, dla ułatwienia bez ugiętych kolan. Zapamiętajcie jak układa się wasz miednica, po czym spróbujcie pozginać stawy nóg i włożyć stopy w strzemiona, nie zmieniając pozycji miednicy. Ci, którym uda się wykonać to ćwiczenie, pozostawią „klocek”-miednicę „oparty na udach”, inni „położą” go na siodle. Jak jednak poprawić ułożenie miednicy podczas jazdy wierzchem? Wyobraźcie sobie, że na kościach udowych postawiliście zwykłą miednicę, ale wypełnioną po brzegi wodą. Podczas pracy na koniu układajcie to naczynie tak, by było w pozycji poziomej i nie wylewał się z niego płyn. Przy pochylającej pozycji naszego ciała „woda przelewa się” z przodu. Należy więc „podnieść” przedni brzeg miski, a opuścić tylni. „Podwijamy” pod siebie wówczas kość ogonową- „ruch” taki, jak u psa z „podkulonym” ogonem.
Miednica jest to „klocek”, który najtrudniej prawidłowo ułożyć podczas „budowy” właściwego dosiadu. Wielu jeźdźców więc pomija pracę nad prawidłowym ułożeniem miednicy. Przechodzą od razu do kolejnych klocków i próbują ratować „walącą” się „wieżę” „ciągnąc” do tyłu ramiona i „podnosząc” w górę mostek wraz z przodem klatki piersiowej. Konsekwencją takiego ruchu są nienaturalnie i boleśnie odciągnięte do tyłu ramiona. Spróbujcie wystrzegać się takiego ułożenia klatki piersiowej. Wyobraźcie ją sobie jako klatkę dla ptaszka z okrągłym dnem, która jest gdzieś podwieszona. Pozwólcie, by ta ”klatka” wisiała, mając wypoziomowane dno. Zamiast ciągnąć w górę mostek, „rozciągajcie” kręgosłup, próbując „dotknąć” czubkiem głowy sufit, który w wyobraźni „zawiesicie” pięć milimetrów nad głową.

Jeździec będzie się pochylał również wówczas, gdy sposób trzymania rąk będzie taki, jakby ściskał coś pod pachami i bał się to wypuścić. Człowiek ma wówczas bardzo spięte, usztywnione i nieruchome stawy ramienne. Pracując wodzą, osoba taka uruchamia bardziej swój bok torsu, a nie ramię, a „używając” równocześnie obu wodzy, przyciąga się do nich. Prawidłowy sposób trzymania rąk „u nasady” jest trudny do wytłumaczenia, a jeszcze trudniej jeźdźcom odpuścić istniejące tam napięcia. Zaciskanie pach i ich „rozluźnianie” kojarzy mi się z dwoma sposobami w jaki małe dziecko daje prezenty (dzieci do pewnego wieku są bardzo szczere, nie udają i nie ukrywają tego, co czują). Trzymając w obu dłoniach paczuszki i bardzo chcąc je komuś wręczyć, mały człowieczek wysunie ręce maksymalnie do przodu, oddalając jak najmocniej od swego ciała łokcie. Ręce będą rozluźnione i wszystkie stawy swobodnie zginające się. Zmuszane do podarowania przedmiotów, które bardzo chciałoby zatrzymać dla siebie, dziecko jak najdłużej będzie trzymało łokcie tuż przy bokach ciała i zaciskało stawy rąk, by nie wysunąć dłoni nawet na milimetr do przodu.

Gdy, mimo nie najlepszej postawy w siodle, uda się jeźdźcowi „namówić” podopiecznego, by zaangażował tylną części ciała do wydajnej pracy i do rozluźnienia przedniej, wierzchowiec zacznie opuszczać głowę i szyję w dół. Jeździec z zaciśniętymi stawami ramiennymi, oddając (przy tym opuszczaniu szyi) wodze zwierzęciu poprzez wysunięcie dłoni do przodu, „podąży” swoim torsem za nimi, potęgując w ten sposób swoje pochylenie. Dodatkowym problemem człowieka staje się odruch podążania za „kłaniającą się” szyją podopiecznego. Łatwiej jest adeptowi sztuki jeździeckiej wyprostować ciało i wysunąć ręce do przodu, gdy stercząca w górę szyja konia ogranicza przestrzeń tuż przed nim. Jakaś podświadoma siła powoduje, że człowiek siedzący na końskim grzbiecie woli pochylić się za „opadającą” szyją konia niż pozostać wyprostowanym. Jeźdźcy podświadomie „boją się” oddać do przodu ręce i pozwolić, by owa przestrzeń powiększyła się i to nieraz dość znacznie. Ruchome i rozluźnione stawy ramienne pozwolą zapanować nad tym odruchem podążania za pochylającą się końską szyją. Pozwolą też jeźdźcowi pracować wodzami w kierunku i na poziomie własnej miednicy, zamiast w kierunku ramion, co w dużym stopniu również pozwala zniwelować pochylanie się ciała.

Jednak, żeby jeździec mógł swobodnie pracować wodzami, musi znaleźć „oparcie” nawet dla minimalnej siły wkładanej w tą pracę. Żeby ustrzec się przed powrotem do oparcia w zaciśniętych ramionach, sztywnych plecach i stopach „uciekających” do przodu, musi wiedzieć, gdzie znajdzie „sprzymierzeńców”. Są nimi mięśnie brzucha i oparcie na „klęczniku”. Siedząc w siodle, wyobraźcie go sobie. Musi być on na tyle wysoki, by pozwolił wam podczas oparcia się o niego kolanami, opierać się również swobodnie i pełnymi stopami o podłoże (w naszym przypadku o strzemiona). To oparcie na „klęczniku” musi być stałe, zmienić się może tylko nacisk na niego. Klęczymy, gdy siedzimy w pełnym siadzie, gdy jedziemy w pólsiadzie i podczas anglezowania. Zwiększamy siłę z jaką się „opieramy o klęcznik”, gdy w sygnał dawany wodzami, musimy włożyć nieco więcej siły.

Tu muszę wtrącić dwie dygresje. Dzięki „oparciu na klęczniku”, nasze łydki i stopy oparte w strzemionach, mogą swobodnie pracować. Wielu jeźdźców, dając sygnał podopiecznemu, macha łydkami jak wahadłem-w przód i tył. Nie utrzymają oni jednak wówczas przyklęku.. Prawidłowy ruch łydką musi „biec”wzdłuż bardzo króciutkiej i prostopadłej, do boku wierzchowca, linii. Druga dygresja dotyczy anglezowania. Anglezując, nie odrywamy kolan z klęcznika i nie podnosimy się z niego. Unosimy biodra nad siodło dzięki temu, że na ten moment „podwyższa nam się nieco klęcznik”, by zaraz potem, przy „sadzaniu” bioder na siodło, zmniejszyć nieco swoją wysokość.

Wrócę jeszcze na koniec do naszego, najtrudniejszego do ułożenia, „klocka” - miednicy. Poziomując ją, podciągając w górę jej przedni brzeg- jeździec uruchamia do pracy mięśnie brzucha. To nimi człowiek podciąga „przedni brzeg miski z wodą”, a dzięki temu obniża tył. Najsilniej nawet działające mięśnie brzucha nigdy nie przegną „naszej miski” w drugą stronę. Nie ma możliwości, żeby jej przedni brzeg znalazł się zbyt wysoko, a tylni zbyt nisko. Nasze mięśnie brzucha mogą więc pracować bez ograniczeń i stać się drugim „oparciem” dla pracy rąk. Przekazując „zwierzęciu” prośby poprzez wodze, wykonujemy ruch rękami w kierunku naszych pracujących mięśni, „wysuwając” przy tym biodra maksymalnie do przodu. Im bardziej zaangażujemy mięśnie brzucha do pracy, tym delikatniejsze będą mogły być nasze sygnały przekazywane podopiecznemu poprzez wodze. Używając do „rozmowy” z koniem delikatnych pociągnięć wodzami, nie „prowokujemy” ciała do pochylania się.

Przeczytaj również:

niedziela, 20 września 2015

KOŃ "TARAN"


W poście pt: 
Rozluźnianie konia podczas pracy a metoda masażu Jima Mastersona przytoczyłam zasady jakie muszą obowiązywać przy rozluźnianiu spiętych mięśni i stawów tychże zwierząt. Próbowałam udowodnić, że te same zasady muszą obowiązywać podczas pracy z koniem z siodła jak i z ziemi. Przestrzeganie tych zasad szczególnie ważne jest podczas zajeżdżania młodych koni.

Jim Masterson: „Najważniejszy jest sposób, w jaki poprosisz konia o ruch. Jeżeli w momencie , w którym prosisz o ruch, koń nie jest odprężony, wówczas nawet jeśli go wykona, to –w pewnym sensie-będzie stawiał opór. Dlatego tak ważnym słowem jest „poproś”. Poproś….przestań działać….poproś… przestań działać. Za każdym razem możesz poprosić o trochę więcej…, aż do całkowitego zniwelowania napięć
.

Przy braku tych zasd, pierwszy „nauczyciel” tworzy ze zwierzęcia typ „ konia tarana”. Są to konie, które w reakcji na poczynania jeźdźca, stają się zwierzętami rozpychającymi się, ciągnącymi, pchającymi się na sygnał, zamiast od niego odejść. Stają się zwierzętami, które przy obsłudze napierają do przodu wieszając się na uwiązie, które podczas zakładania ogłowia „wieszają się” całym ciężarem na człowieku pchając go. Wierzchowce takie zachowują się tak, jakby miały zakodowaną konieczność napierania jak taran na wszystko, co jest związane z człowiekiem. Prowadzone na uwiązie czy na wodzach, będą siłowo ciągnęły za daną „pomoc”, a tym samym „przeciągały się siłowo z opiekunem. Takie konie pod siodłem są zazwyczaj zwierzętami pędzącymi, wiszącymi na wodzach, słabo reagującymi na sygnały zwalniające dawane przez jeźdźca. Konie jednak nie stają się „taranami” same z siebie, zawsze dzieje się to w obecności człowieka i przez jego niewłaściwe postępowanie. Z czasem, samo pojawienie się opiekuna staje się sygnałem dla podopiecznego do przyjęcia „walczącej” postawy. Dzieje się tak ,ponieważ to człowiek uczy konia takich zachowań. Ucząc staje się więc automatycznie bodźcem uruchamiającym cały proces rozpychania się zwierzęcia.

Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie nauczyłby podopiecznego złych zachowań z pełną tego świadomością. Jeźdźcy uczą zwierzęta „przepychanek” podświadomie i z braku wiedzy. Najgorszy scenariusz mamy wówczas, gdy osoba zajeżdżająca konia, pierwszy jego opiekun, nie ma pojęcia jak uczyć zwierzę zrozumienia sygnałów wysyłających polecenia i jak nauczyć podopiecznego prawidłowej reakcji na polecenia. Fatalne skutki przynoszą siłowe próby wyegzekwowania od wierzchowca reakcji na, niezrozumiałe dla niego, żądania. Koń bardzo szybko uczy się kontrować wysiłki opiekuna i szybko uczy się, że może być silniejszy. Walka szybko wchodzi zwierzęciu w nawyk i jest ono przekonane, że relacje z człowiekiem na tym polegają i muszą polegać. Nawet, gdy w którymś momencie okaże się, że człowiek uzbrojony w dodatkowe patenty staje się silniejszy od wierzchowca, to dla niego nie będzie to sygnałem do odpuszczenia i poddania się. Zwierzę będzie nadal walczyło, bo tak trzeba, bo tego zostało nauczone.

W jaki sposób człowiek uczy konia być rozpychającym się i przepychającym „taranem”? Na wiele sposobów. Wierzchowce bardzo dokładnie nas obserwują i szybko zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że należy spełniać oczekiwania człowieka. Ale te nasze oczekiwania odczytują z naszej postawy, a nie z naszych założeń i myśli. Weźmy na przykład sposób prowadzenia konia na „spacer” na uwiązie. Gdy „wręczymy” osobie nie mającej wcześniej styczności z końmi zwierzę do „poprowadzenia”, odruchowo złapie ona to zwierzę w bardzo kurczowy i siłowy sposób. Z góry zakładając, że koń jako wielkie zwierzę , będzie silniejsze. Laicy łapią za kantar i kurczowo trzymają konia albo chwytają uwiąz tuż pod pyskiem zwierzęcia i to zazwyczaj sztywną i przytrzymującą ręką nawet wówczas ,gdy koń w żaden sposób do tego nie prowokuje. Najbardziej niebezpiecznym odruchem jest zawijanie uwiązu wokół dłoni. „Weterani stajenni” nie popełnią takich błędów. Jednak, nawet gdy trzymając uwiąz w pewnej odległości od pyska ułożą rękę tak, by w razie czego przytrzymać na siłę konia czyli siłować się z nim i do tego ich ciało przyjmie pozycję gotową do siłowego zaparcia się, by „pomóc” swojej ręce, to podświadomie i natychmiast wysyłają zwierzęciu informację: „siłujmy się”, „ciągnij”. Cóż więc robi „posłuszny” koń - ciągnie. Takie zachowanie człowieka jest błędem przy pracy z zajeżdżanym koniem. Nawet ,jeżeli nieświadomy jeszcze niczego młody koń zacznie napierać do przodu i ciągnąć rękę jeźdźca ,nie wolno człowiekowi siłować się z podopiecznym, ponieważ potwierdza mu tym samym: „dobrze robisz, tak ma być”. Osoba „zabierająca się” za szkolenie konia młodziaka musi wiedzieć ,jak powinna wyglądać „rozmowa” z takim osobnikiem, by nauczyć go znaczenia poleceń: „nie ciągnij, nie pędź, idź równym tempem obok mnie”. Dla uczącego się zwierzęcia nieznane mu sygnały są jak wyrazy i całe zdania wypowiadane w obcym dla niego języku, a do tego w języku migowym. Żeby móc poprawnie zareagować na „prośby” opiekuna, wierzchowiec musi zrozumieć sens „nowych słów” i nauczyć się jak powinna wyglądać prawidłowa reakcja na nie. Musi zareagować tak, żeby z czasem podążać obok człowieka, dorównując mu tempem i rytmem kroków, prowadzony na luźnym uwiazie albo wodzach.

To samo dotyczy pracy z koniem z siodła. Każda postawa jeźdźca mówiąca: „zapieram się na wszelki wypadek gdybyś chciał ciągnąć”, prowokuje zwierzę do takiego zachowania. Nawet, gdy już zwierzę zdąży się nauczyć wieszać na rękach jeźdźca, ciągnąć i przeć do przodu, reakcja człowieka siedzącego na jego grzbiecie powinna „mówić” wszystkimi możliwymi sposobami: „tak nie wolno, nie pędź, nie ciągnij, nie wieszaj się”. Jeździec w migowym języku końsko-ludzkim powinien w jego zasobach mieć „przygotowane” takie sygnały i wiedzieć, jak nauczyć ich znaczenia swojego podopiecznego. Postawa próbująca trzymać konia, postawa ciągnąca go do tyłu, by zwolnił albo nie rozpędzał się jeszcze bardziej, utwierdza wierzchowca w przekonaniu, że ma przeć do przodu jak taran walczący z „zaporą”.

Druga rzecz ,to sposób w jaki człowiek „przesuwa” konia. Jeżeli zamiarem jeźdźca jest „przestawianie” zwierzęcia w bok podczas obsługi albo prowadzenia i opiekun z miejsca przyjmuje postawę „informującą”: „użyję siły żeby cię przesunąć”, to prowokuje konia do skontrowania takiego wysiłku. Zamiast ustąpić ,wierzchowiec będzie napierał na człowieka, napinając przy tym wszystkie możliwe mięśnie. Przy takiej przepychance, nawet jeżeli uda się opiekunowi „przestawić” zwierzę zaburzając jego równowagę, to nauka płynąca z takiej postawy opiekuna zawsze będzie „mówiła” zwierzęciu :napnij mięśnie i napieraj na mnie. Również postawa jeźdźca w siodle namawiająca wierzchowca do „przesunięcia się-ruchu w bok” nie powinna sugerować: „będę pchać”. Nie wolno robić tego ani piętą, ani biodrami , ani napiętym i sztywnym całym ciałem. Nawet udane ale siłowe przepychanie konia w bok, wyzwoli w nim odruch spinania ciała i napierania na człowieka.

Koń bardzo często „daje” opiekunowi „do potrzymania” część swojego ciężaru. Dzieje się tak z różnych przyczyn: z utraty równowagi, z wyuczenia, z przyzwyczajenia, z nawyku. U młodych, uczących się koni ,takie próby „przekazania” części ciężaru wynikają głównie z „niewiedzy” zwierzęcia, „niezrozumienia” sytuacji, niemożności utrzymania ciężaru np. swojej głowy i szyi przy utracie równowagi albo podczas krzywego ustawienia ciała podczas pracy. Jeżeli jeździec pracujący z młodym koniem nie będzie niwelował przyczyn, które „zmuszają” wierzchowca do „obdarowania” opiekuna częścią swojego ciężaru, spowoduje, że wieszanie się konia przerodzi się w nawyk i przyzwyczajenie. Weźmy na przykład pod uwagę kwestię uczenia konia podawania nóg do wyczyszczenia kopyt. Jeżeli pierwszy wychowawca zwierzęcia będzie przednią nogę próbował podnieść zapierając się ciałem i pchając ramieniem podopiecznego z całej siły, to niestety nie uczy on konia przerzucenia ciężaru na przeciwległą nogę. Uczy konia przepychać się i właśnie nogę „podrywaną” do wyczyszczenia- obciążać. Owszem, wykorzystując moment zachwiania równowagi konia, wywołane przepychaniem, człowiek oderwie końską nogę od ziemi. Jednak zwierzę, zachęcone do wzajemnego napierania, chwilę po podniesieniu nogi, obciąży ją maksymalnie, a ponieważ jest ona podtrzymywana przez człowieka, wierzchowiec obciąży jego rękę. Nawet błędy człowieka przy kiełznaniu konia, mogą uczyć go napierania na opiekuna. Dajmy na to, że zwierzę przy wkładaniu do pyska wędzidła opuszcza głowę w dół, naginając przy tym rękę człowieka. Jeżeli jeździec zacznie podtrzymywać ramieniem głowę podopiecznego i w pośpiechu zakładać ogłowie, to przekazuje mu wyraźna informację: „tak jest dobrze, opieraj się, ja potrzymam ci głowę”. Jeżeli człowiek nie zada sobie trudu, by właściwymi sygnałami namawiać wierzchowca do podniesienia głowy i utrzymania jej na optymalnej wysokości, to ponownie uczy zwierzę napierać na swojego nauczyciela.


Przykładów takich sytuacji „uczących” konia przepychania się z człowiekiem można by przytoczyć dużo więcej. Jednak najbardziej sugestywnym „sygnałem” uczącym konia byciem „taranem” jest sposób, w jaki młode osobniki uczy się ruchu. Jeżeli wykorzystuje się do tego odruch ucieczki przed „zagrożeniem”, to zawsze ruch będzie się kojarzył zwierzęciu z bezmyślnym i panicznym parciem do przodu. Oczywiście, to „parcie” będzie „konieczne” w obecności człowieka. Tak właśnie młody wierzchowiec to sobie zakoduje. Tym zagrożeniem dla młodego wierzchowca podczas pierwszych lekcji lonżowania jest bat i lonża, którymi człowiek wymachuje w sposób „mówiący”: „uciekaj”. W siodle „zagrożeniem” jest „ciężar” człowieka, bat, łydki, ostrogi. Przy takiej jeździe wierzchem, podopieczny będzie zachowywał się w ruchu tak, jakby koniecznie chciał uciec spod „ciężaru” człowieka. Wierzchowiec nie będzie znał sposobu poruszania się, z pasażerem na grzbiecie, w którym bez przymusu i ze swobodą może iść dokładnie pod jeźdźcem. Jeźdźcy, którzy wykorzystują odruch ucieczki, już na koniu popełniają kolejny błąd i uciekającego „spod jeźdźca” konia zaczynają trzymać zaciągniętymi na siłę wodzami. Te zaciągnięte wodze, na które „rozpędzone” zwierzę napiera, utwierdzają je w przekonaniu, że relacje z człowiekiem powinny opierać się na wzajemnym „przepychaniu”. Sygnały dawane zwierzęciu, „wprawiające je w ruch”, „egzekwujące” zwolnienie i zatrzymanie, „nadające kierunek jazdy”, „ustawiające jego ciało” muszą być dla niego zrozumiałe. Jeżeli zrozumiałe, to nie mogą być siłowe, zadające ból albo wywołujące strach, bo od takich koń zawsze będzie uciekał. Zabierając się do pracy z młodym koniem albo takim, u którego złe nawyki parcia do przodu, trzeba odpracować, człowiek musi wiedzieć jak nauczyć wierzchowca rozumieć sygnały mówiące: „proszę zrób to” i jaka powinna być jego prawidłowa reakcja na nie.


wtorek, 18 sierpnia 2015

CO MOGĄ "POWIEDZIEĆ" ZDJĘCIA?


Pomysły na tematy postów „rodzą się” w przeróżny sposób. Skąd wzięło się natchnienie na obecny? Zabierając się do napisania postów na temat pracy rąk jeźdźca zajrzałam do postu pt: „Sprężyna” i „znalazłam” tam zapomniany przeze mnie komentarz, napisany przez jedną z czytelniczek mojego bloga. Ania napisała: „A ja właśnie w związku z tym wpadłam na pomysł, żeby nagrywać się podczas jazdy i oglądać filmiki. Potem można zobaczyć, czy wszystko wykonywało się w miarę prawidłowo. Dobrze, jak ma się trenera, który te błędy wyłapie. Ja niestety takiego nie mam, ....” Pomysł bardzo dobry, ale pomyślałam, że również zdjęcia zrobione podczas jazdy na koniu mogą bardzo się przydać w ocenie swojej pracy. Potem trafiłam na zdjęcie w Internecie amazonki podczas jazdy w kłusie, którą obiektyw uchwycił podczas „zawieszenia” nad siodłem, w trakcie anglezowania. „Posypały” się komentarze krytykujące to i owo, aż w końcu ktoś napisał, że nie da się ocenić jak ktoś jeździ konno ze zdjęć. Nie zgadzam się z tą opinią. Ze zdjęć można bardzo dużo „wyczytać”. Wprawdzie aparat jest w stanie uchwycić dany moment jeden czy drugi, jedną sekundę z jazdy ale chyba nie łudzicie się, że w sekundę przed zdjęciem albo po, „obraz” waszej pracy z koniem i na koniu diametralnie się różnił od tego na zdjęciu. Zaryzykuję twierdzenie, że nawet pięć minut przed i po zdjęciu, sytuacja była bardzo podobna. A skoro tak, to warto popatrzeć na siebie na zdjęciu tak, jakbyście patrzyli na inną osobę i „zabawić” się w swojego „trenera”.

Dzięki zdjęciom bardzo wiele można powiedzieć na przykład o własnym dosiadzie i równowadze w siodle. Jestem orędowniczką dosiadu aktywnego, czyli takiego, przy którym ciężar jeźdźca niosą jego własne nogi oparte w strzemionach (w dużym uogólnieniu). Patrząc na swój dosiad na zdjęciu wyobraźcie sobie, że ktoś w czarodziejski sposób spowodował nagłe zniknięcie wierzchowca, na którym podróżowaliście. Przy aktywnym dosiadzie jeździec nie traci równowagi, dzięki temu po utracie „pojazdu” opadłby na nogi, zachowując ową równowagę. Człowiek, który siedzi na siodle opierając swój ciężar na grzbiecie podopiecznego, nie „spadnie” bezpiecznie na swoje nogi lecz się przewróci. Przyjrzyjcie się sobie na zdjęciu i zadajcie pytanie: czy zeskoczę bezpiecznie na ziemię, a jeżeli nie, to na jaką część ciała spadnę, gdy zabraknie pode mną wierzchowca?

Znalazłam w Internecie zdjęcie, które wyraźnie wam zobrazuje jak powinniście spojrzeć na „problem”. Oczywiście zdjęcie mocno „przerobiłam”.



Rysunek nr 1

Bardzo schematycznie obrysowałam jeźdźca i konia i zaznaczyłam linię horyzontu. Jeździec siedział w siodle z nogami w strzemionach. Koń miał kiełzno ale człowiek tak trzymał wodze, że dłoni nie było widać czyli, że miał je ułożone tak, jakby chwycił kierownicę roweru.

Zajmijmy się najpierw dosiadem jeźdźca.

Rysunek nr 2


„Zabrakło” tu wierzchowca, więc „oparłam” nogi jeźdźca o „podłoże”. Czy byłby on w stanie stać o własnych siłach w takiej pozycji? Natychmiast przewróciłby się, obijając sobie boleśnie pośladki i plecy. Zaryzykuję teorię, że uderzyłby się też solidnie w tył głowy. Taka postawa człowieka nie nadaje się do pracy i wykonania jakiegokolwiek wysiłku fizycznego. Tej osobie można co najwyżej podstawić bujany fotel.

Rysunek nr 3



Popatrzmy teraz na konia i jego równowagę. W ostatnim poście pisałam o pionowych i poziomych płaszczyznach „przecinających” ciało konia, które mogą „obrazować” stan równowagi wierzchowca.

Rysunek nr 4


Koń na „zdjęciu” niestety nie ma równowagi mimo, że opiera się czterema kończynami o podłoże. Większość ciężaru jego ciała „niosą” przednie nogi. Przy pracy w równowadze, niebieskie przerywane linie „dzielące” konia „na pół” nie byłyby pochylone. Linia wzdłuż ciała zachowałaby poziom, a ta dzieląca konia „w pasie”-pion. Teraz, gdy na ciele zwierzęcia „widnieją” owe linie wyraźnie widać, że koń ma postawę taką, która stwarza iluzje, że schodzi on z górki. Przy zaangażowanych do pracy tylnych nogach zwierzęcia i podstawionym zadzie, obserwator nie będzie odnosił takiego wrażenia. Jak można „ocenić” to podstawienie i zaangażowanie? 

Zaobserwujcie jak „wypełniona” jest przestrzeń pod brzuchem podopiecznego. Zwierzęciu na zdjęciu można wpisać między przednie a tylne nogi figurę przypominającą odwrócony trapez.

Rysunek nr 5


Pracujący od zadu koń, ze swobodnym przodem, silnym grzbietem wygiętym w „koci”, będzie mógł mieć wpisany pod brzuchem tylko figurę bliską odwróconemu trójkątowi ostremu, z jak „najkrótszą podstawą”.

Rysunek nr 6

W poście pod tytułem „Co rozumiesz pod pojęciem ganaszowania się konia?” opisałam podpowiedź, mówiącą jak „patrzeć” na koński zad, by móc ocenić jego „stopień zaangażowania”. Patrząc na pracującego wierzchowca, poprowadźcie w wyobraźni pionową linię w dół, od nasady końskiego ogona do samej ziemi. Ta linia „dzieli” „obszar”, jaki przemierza końska tylna noga podczas stawiania kroku, na dwie części. Im więcej tego „przemierzanego obszaru” znajduje się przed wyobrażoną linią, czyli pod brzuchem konia, tym bardziej koń angażuje do pracy zad i go podstawia pod kłodę.

Rysunek nr 7


W przypadku konia ze zdjęcia, prawie cały, przemierzony przez krocząca nogę, obszar pozostaje za zwierzęciem, za ową wyobrażona linią.

Niejednokrotnie pisałam, że wierzchowiec musi mieć sprężysty, mocny i wygięty w górę grzbiet. Gdy faktycznie takim jest, to linia wygięta w łuk i poprowadzona wzdłuż grzbietu, od czubka nosa do nasady ogona, będzie dłuższa niż linia poprowadzona pod koniem wzdłuż brzucha i łącząca te same punkty. Jak jest w przypadku naszego „bohatera ze zdjęcia”?


Rysunek nr 8


Po tych obserwacjach przyszedł czas na wnioski. Jak jeździ ten jeździec? Nie używa ciała do rozmowy z koniem, ani łydek. Ciało w pozycji spoczynkowej, rozparte jak w fotelu, nie będzie aktywne fizycznie (rys. 2 i 3). Jedyny wysiłek jaki można siedząc w fotelu wykonać, to skłony i podciąganie. Toteż człowiek, tak siedzący na grzbiecie konia, podczas jazdy będzie przytrzymywał się wodzy, a przy anglezowaniu będzie się na nich podciągał. Jest to równoznaczne z tym, że cały ciężar podnoszącego się z siodła ciała jeźdźca „dźwiga” pysk wierzchowca. Reakcją zwierzęcia, odwzajemniającą ten stan rzeczy, będzie uwieszanie się na tych wodzach albo „uciekanie” z pyskiem w dół i w kierunku klatki piersiowej. Bardzo częstą reakcją konia na „wiszącego” jeźdźca jest nerwowe rzucanie głową i wyrywanie wodzy. Takie reakcje tego wierzchowca pogłębia fakt, że ma przeciążony przód ciała (rys. 4), więc będzie szukał dla niego podparcia. Gdy go nie znajdzie, będzie napinał maksymalnie mięśnie przodu ciała i usztywniał stawy przednich kończyn. Siedząc jak w fotelu, jeździec trzyma swoje łydki „pod pachami” podopiecznego, gdzie nie mają one żadnego kontaktu z bokami zwierzęcia. W związku z tym, człowiek nie przekazuje łydkami żadnych informacji „pojazdowi”. Skoro nie robi tego ani z dosiadu, ani łydkami, to cała rozmowa z koniem odbywa się na jego pysku. Jest to dla konia kolejny powód, by „uciekać” od wędzidła albo wyrywać wodze. Na brak pracy łydkami u tego jeźdźca wskazuje krótki krok stawiany przez konia tylnymi nogami. Krok „pozostawiany” za pionową linią poprowadzoną od nasady ogona (rys. 7). Konsekwencją tego wszystkiego jest wklęśnięty, a tym samym obolały grzbiet tego wierzchowca (rys. 5, 6 i 8). Tak „ustawiony” koń będzie wlókł się w stępie, drobił i spieszył w kłusie i często przechodził samowolnie z galopu do kłusa. Na energiczny stęp i samoniosący galop, koń ten ma zbyt słaby zad i nie sprężysty grzbiet. Spieszenie w kłusie i przejścia galopu do klusa spowodowane są brakiem równowagi i „ratowaniem się” przed upadkiem. Mam też duże wątpliwości, czy para ta jeździ kiedykolwiek bez towarzystwa innych par: koń-jeździec. Między parą ze zdjęcia nie ma żadnego kontaktu. W towarzystwie innych koni, wierzchowiec ze zdjęcia będzie powtarzał ruch swoich towarzyszy.

Podczas przygody jeździeckiej, każdy bez wyjątku jeździec i koń popełniał, popełnia i będzie popełniał błędy. W czasie całej pracy z wierzchowcem zawsze jest coś do poprawienia, „odrobienia”, nauczenia. Dzięki takiej świadomości, dzięki wysiłkom, które pozwalają przekraczać małymi koczkami granice tego, co z podopiecznym umiecie i nie umiecie, będziecie widzieć i czuć postępy w trudnej sztuce jaką jest jeździectwo. Jednak ani zwierzę ani wy, widząc swoje błędy, nie będziecie w stanie poprawić ich tak, żeby od razu było dobrze. Każda poprawa wymaga czasu i pracy. Najważniejsze jest to, by zdawać sobie sprawę z tego, do czego dążę. Brak takiej świadomości to początek końca postępów w jeździeckiej pracy. Dlatego po analizie „zdjęcia” i wykryciu błędów, należy „przystąpić” do „pracy instruktorskiej”. Gdyby to było moje zdjęcie, to po jego analizie powinnam wiedzieć, że muszę zacząć namawiać konia do wydłużenia kroku tylnymi nogami i do tego, by starał się stawiać je bardziej pod swoim brzuchem. Żeby mógł koń to zrobić, musiałby obniżyć zad, jakby przysiadł na wysokim stołeczku. Przysiądzie, gdy wypręży grzbiet. Muszę więc odciążyć grzbiet. Do tego potrzebne jest inne siedzenie w siodle, tak by stanąć na własnych nogach. Muszę cofnąć łydki, którymi będę mogła porozmawiać z podopiecznym o zaangażowaniu tylnych kończyn. Muszę też „podnieść” z przednich kończyn wierzchowca „część jego ciężaru” i „przerzucić” na tylne na nogi. Tyle poprawek przynajmniej na sam początek świadomego jeździectwa.

Może ktoś z was pokusi się o spojrzenie na „zdjęcie” poniżej, jak na swoje i napisze w jakim kierunku powinna podążać jego dalsza praca z wierzchowcem.








sobota, 8 sierpnia 2015

RÓWNOWAGA WIERZCHOWCA





Moją „ulubioną” opinią na temat koni jest stwierdzenie: „koń ma cztery nogi, więc ma zawsze równowagę”. Na szczęście wielu jeźdźców wie, że to nie prawda. Wielu z nich wie, że trzeba pracować nad tym, by zwierzę chodziło w równowadze. „Zszokowałam” jednak jedną z moich uczennic mówiąc, że człowiekowi łatwiej utrzymać równowagę na dwóch nogach niż koniowi na czterech.

Tu powinna nastąpić długa pauza, byście mogli otrząsnąć się ze zdziwienia. Oczywiście zamierzam zaraz dokładnie wytłumaczyć, dlaczego tak twierdzę.

Zacznijmy od pytania: czym jest równowaga? Weźcie pod uwagę zwykłą wagę szalkową. Żeby jej wskaźnik wyznaczał równowagę to ciężar, którym chcielibyśmy ją obciążyć, należałoby podzielić na dwie części o idealnie równej wadze. Waga „ilustrująca” równowagę konia musiałaby mieć cztery szalki, a ciężar należałoby podzielić na cztery równe części i „położyć” na szalkach. Ponieważ zwierzę ma cztery nogi, wydaje się to oczywiste. Jednak, ta sama cztero-szalkowa waga mogłaby „obrazować” równowagę człowieka, mimo posiadania dwóch dolnych kończyn. Dlaczego tak? Ponieważ możemy zachwiać swoją równowagę we wszystkie strony. Gdy tracimy równowagę przechylając się do przodu, to efekt jest taki, jakby na dwóch „przednich szalkach” „znalazła się” większa część naszego ciężaru. Takiej wagi nie ma, ale liczę na to, że potraficie ja sobie wyobrazić. Oczywiście w naturze nic nie jest równe i idealne, ale dla potrzeb wyjaśnień w poście przyjmijmy, że tak jest.

Skoro uruchomiliście już wyobraźnię, to „stwórzcie” w niej teraz poziomą i dwie pionowe płaszczyzny, które dzieliłyby (każda z nich) ciało człowieka i wierzchowca na pół. W naszym przypadku w „pasie” „przecinałaby” nas pozioma, a zwierzę pionowa płaszczyzna. Pionowe płaszczyzny przecinałyby nas i konie również wzdłuż kręgosłupów. Płaszczyzna dzieląca ciało na „przód” i plecy u człowieka byłaby pionowa, a u wierzchowców pozioma. Przy równowadze, przy równomiernym obciążeniu „szalek wagi” owe płaszczyzny zachowują swój pion i poziom. Każde odchylenie od „normy” tych płaszczyzn będzie utratą równowagi, zarówno w przypadku człowieka, jak i zwierzęcia. Obie istoty natychmiast wyczuwają intuicyjnie utratę równowagi.

U człowieka scenariusz wydarzeń po utracie równowagi może być dwojaki: albo odzyska równowagę, albo się przewróci. Człowiek po utracie równowagi może „funkcjonować” tylko wówczas, gdy „podeprze” swoje ciało np. krzesłem, na którym usiądzie. Bez podparcia, natychmiast i intuicyjnie staramy się odzyskać utraconą równowagę. Bez niej nie jesteśmy w stanie stać, chodzić, pracować itp.

Jak wygląda sytuacja w przypadku wierzchowca? Odchylenie od normy „płaszczyzn” wyznaczających równowagę nie grozi natychmiastowym upadkiem, gdy nie uda się zwierzęciu odzyskać równowagi. Stan, w którym dwie „np. przednie, albo dwie np. lewe szalki” zostaną „przeciążone” może być utrzymany przez niego dłuższy czas. Koń nadal stoi na czterech nogach i nie przewraca się, ale czy oznacza to, że zwierzę ma równowagę? Możliwość „podparcia” na własnych kończynach przeciążonej strony ciała powoduje, że reakcja zwierzęcia na ową utratę równowagi nie musi być tak natychmiastowa, jak u człowieka. Brak groźby natychmiastowego upadku, czyni utrzymanie równowagi trudniejszym do wykonania. Wierzchowce niestety w takim „stanie” mogą jakiś czas stać, chodzić, biegać i pracować. W naturze koń prędzej czy później odzyskuje jednak równowagę. Zdany sam na siebie wykona ruch, który pozwoli mu tą równowagę odzyskać. Biegając w wyższym chodzie, zmieni go na niższy albo wręcz się zatrzyma. W galopie zmieni nogę. Stojąc, przesunie się nieznacznie w którąś ze stron itp. i itd. Jednak na grzbiecie konia „pojawił się” człowiek, który nie wyczuwając utraty równowagi przez konia, zmusza go do pracy w takim niewygodnym stanie. Podchodząc do „współpracy” z podopiecznym na zasadzie: „masz wykonać polecenie i już!”, jeździec nie pozwala zwierzęciu samodzielnie poprawić równowagi. Jeździec nie zauważając jej utraty u podopiecznego, nie wyda poleceń do wykonania pozwalających zwierzęciu, w danym ruchu, poprawić równowagę. Przy takich jeźdźcach, praca z brakiem równowagi staje się dla konia nawykiem. Wierzchowiec jest „przekonany”, że właśnie w takim układzie ciała powinien pracować. „Rezygnuje” z prób odzyskania równowagi, szuka za to sposobów, by przeciążoną część ciała podeprzeć np. na rękach jeźdźca. Gdy nie ma takiej możliwości, usztywnia i spina mięśnie oraz stawy, by na własnych nogach utrzymać „przewracające się” „płaszczyzny równowagi”.

Zróbcie eksperyment i spróbujcie utracić równowagę pochylając się do przodu. Przez krótki moment, zanim nie zaczniecie ratować się przed upadkiem, poczujecie jak napinają się wasze mięśnie i stawy. U konia jest tak samo i fakt, że „upadające ciało” podtrzymają np. przednie nogi nie oznacza, że takie napięcia ustępują. Praca w takim stanie jest dla konia „bolesnym koszmarem”.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...