czwartek, 22 września 2016

TEMPO W STĘPIE




Regulowanie tempa danego chodu jest w jeździectwie trudną sztuką. Po pierwsze: w wielu jeźdźcach tkwi przekonanie, że sprawę można załatwić zaciągniętymi mocniej wodzami. Wodze w jeździectwie są ciągle hamulcem, którego działanie wzmacnia się „czarną wodzą”, gdy wersja podstawowa zawodzi. Widujemy potem „obrazki” koni, którym wżyna się wędzidło w kąciki „ust”, które z bólu zadzierają łeb w górę, z bólu otwierają „paszczę” i u których widać ten ból w przerażonych oczach. Szkoda, że jeźdźcy nie mają możliwości obserwowania oczu i pyska podopiecznego podczas jazdy na nim. Po drugie: sygnały, które mają „pobudzić” zwierzę, kojarzą się jeźdźcom z koniecznością włożenia w nie sporego wysiłku. Kojarzą się z bodźcami, które mają konia wyraźniej pchać. Gdy zwierzę stawia opór, „wprawia się w ruch”pomoce zadające ból zakładając, że „uciekając” od bólu koń w końcu przyspieszy. Ostrogi i baty jeździeckie są przydatnymi pomocami ale nie powinny być używane jako bodźce, które mają wprawić zwierzę w ruch na zasadzie bolesnej presji. Po trzecie: jeźdźcom łatwiej „rozmawiać” z koniem językiem na poziomie - „poniżej podstawowego”. Łatwiej rozmawiać prostymi poleceniami: „rusz”, „zatrzymaj się”, „przejdź do kłusa , do stępa”. W taki monolog jeźdźca koń nie musi wkładać skupienia ani umysłowego zaangażowana. Reakcji na jednowyrazowe polecenia może „nauczyć się” on na pamięć. Za to „dialog” ze zwierzęciem np.:

Jeździec: -„ jedź kłusem, ale bardzo wolnym, tak jakbyś biegł relaksującym truchcikiem. Podnoś przy tym wyżej nogi i, uwaga, skup się, nadaję tobie rytm kłusa jakiego od ciebie oczekuję.

Koń: -„chciałbym zwolnić ale nie wiem jak to zrobić, nie mogę sobie poradzić, nie mogę swobodnie nieść własnej głowy i szyi, może pomożesz mi ją nieść? ”,

Jeździec:- „nie będę niósł twojego ciężaru. Wydłuż krok stawiając tylne nogi, tylko nie przyspieszaj. Moje łydki nie proszą o przyspieszenie tylko o zaangażowanie w pracę twoich zadnich kończyn” itd.,

wymaga i od jeźdźca i wierzchowca zdecydowanie większej uwagi, skupienia, rozumienia i zaangażowania we wspólne relacje. Takie „dialogi”, to już „wyższa szkoła jazdy”, a namówienie wierzchowca do poruszania się w różnych tempach w danym chodzie, wymaga „bogatej konwersacji”.

Stęp jest chodem traktowanym w jeździectwie bardzo „po macoszemu”. Zauważcie, że w stępie prawie w ogóle nie robi się treningów. Instruktorzy jeździectwa „przeczekują” stęp, by zająć się szkoleniem adeptów dopiero, gdy przejdą z koniem do kłusa i galopu. W stępie wierzchowiec ma się tylko nieco rozruszać i „rozgrzać” przed „właściwym” treningiem. Wielu z was musi jednak przyznać, że to rozgrzewanie konia i próby rozruszania go nastręczają sporo problemów. Jakże powszechny jest obrazek zwierzęcia, z jeźdźcem na grzbiecie, który lezie. Nawet nie idzie tylko powłóczy noga za nogą, jakby „szedł za karę”. Znam jednak przypadki wierzchowców, które pędzą w tym chodzie.

Proponuję więc byście zaczęli pracę nad regulowaniem tempa wierzchowca w każdym z chodów. Zacznijcie od stępa. Tak jak już napisałam wyżej, częściej zdarza się sytuacja, w której koń z jeźdźcem na grzbiecie wlecze się w tym chodzie. Rozpatrzmy więc najpierw ten przypadek. Sygnały namawiające opornego konia do zwiększenia tempa muszą być bardziej intensywne, a nie coraz silniejsze. Wzmacniając ściskanie boków konia łydkami, pchanie biodrami, napinanie pośladków i wciskanie ich w siodło, człowiek napina całe swoje ciało, czasami do granic możliwości. Takie napięte ciało jeźdźca prowokuje zwierzę do takich samych napięć mięśni i stawów, co niewiarygodnie przeszkadza mu w poruszaniu się. Zwierzę idzie na pamięć ale każde dodatkowe, siłowe próby rozruszania go przez jeźdźca, potęgują u niego blokadę mięśni i stawów. Jest mu coraz trudniej iść. Użyty jako bolesna presja bat czy ostrogi powodują, że spięte i sztywne ciało bezmyślnie ucieka od owych pomocy. Przy porozumiewaniu się z koniem powinna obowiązywać zasada – im mniej siły tym lepiej. Zasadę tę można zastosować pracując łydkami. Można wzmocnić intensywność sygnału bez wzmacniania siły. Mało tego, pracujące łydki jeźdźca powinny być pozbawione siły tak jak całe jego ciało. Wyobraźcie sobie, że wasze mięśnie, i to każdy z osobna, mają zdolność samodzielnego oddychania. W pukających w koński bok łydkach mięśnie powinny być akurat przy długim i spokojnym wydechu. Dokładnie tak samo mięśnie ud czy pośladków. Uda nie mogą być „narzędziem” do trzymania się w siodle. Powinny „opadać”, jak wypuszczony z ręki, pionowo ustawiony kij. Rozluźnione biodra jeźdźca muszą „sugerować”, iż „chcą” być obszernie rozhuśtane, a nie próbować wyraźniej „rozhuśtać” podopiecznego.



Nie jest to jednak koniec sygnałów. Ponieważ, jak już pisałam, zwierzęciu łatwiej reagować na proste polecenia, pracę jeźdźca może ono chcieć potraktować jako sygnał przejścia do kłusa. To przejście jest łatwiejszym do wykonania poleceniem niż intensywny i energiczny stęp. Dlatego, przy tych podganiających konia łydkach, jeździec musi informować wierzchowca, iż nie wolno mu zmieniać chodu na wyższy. Można tego dokonać bez hamującego użycia wodzy. Informują o tym mięśnie podbrzusza jeźdźca. 


Wyobraźcie sobie wyrastającą z przedniego łęku siodła pionową rurę. Wasze mięśnie brzucha, te poniżej pępka, powinny nieustannie „przylegać” do tej rury. Pępka nie wypychajcie, pępek należy wciągnąć. Im bardziej wasz wierzchowiec pragnie przejść do kłusa tym mocniej należy przyciskać mięśnie podbrzusza do „rury”, nie zaprzestając oczywiście pukania łydkami. Gdy zwierzę zrozumie, że wasze pomoce nie proszą o przejście do kłusa, mięśnie brzucha mogą maksymalnie zmniejszyć „nacisk”. Bardzo ważna jest wyobraźnia, w której „budujecie” tempo i rytm marszu. Dzięki temu wasze ciało, mimo iż znajduje się w siodle, zachowuje się tak, jakby maszerowało na własnych nogach. Może ono być wówczas informatorem mówiącym podopiecznemu, że kłus nie jest waszym celem, tylko intensywny marsz. Jednak człowiek, który nigdy w ten sposób nie pracował z koniem, potrzebuje do pomocy wodze. Sygnały dawane nimi przy informowaniu zwierzęcia, że nie wolno mu zakłusować, powinny być krótkimi, powtarzanymi szarpnięciami. Przy takim ich używaniu wyobraźcie sobie, że chcecie wędzidłem klepnąć konia w pierś, a nie pociągnąć za pysk.

Podczas takiego ćwiczenia z „rozpędzaniem” dobrze jest jest podnosić „poprzeczkę”. Zwiększać tempo stępa aż do granicy przejścia do kłusa. Aż do momentu, w którym wierzchowiec musi się skupić i być czujnym, by zrozumieć czy jeździec nadal chce podążać w owym stępie, czy może przy następnym kroku „poprosi” o zakłusowanie. A wy w ramach ćwiczenia, zamiast o to poprosić, zacznijcie sugerować konieczność zwolnienia tempa. Wydawałoby się, że nic prostszego: trzeba tylko zaprzestać używania pomocy zwiększających tempo. Nic bardziej mylnego. Fakt, że pozwolicie wrócić zwierzęciu do tempa sprzed „rozpędzania” nie będzie waszym poleceniem. Będzie przyzwoleniem na podyktowanie tempa przez podopiecznego. Nie bierzemy też pod uwagę zaciągania wodzy. Waszym zadaniem bowiem jest nauczenie wierzchowca, by mimo wolnego tempa, szedł energicznie z zaangażowaną do pracy tylną częścią ciała. Poproście zaprzyjaźnioną osobę, by idąc obok waszej pary (jeździec na końskim grzbiecie), zaczęła „zatrzymywać” wam podopiecznego. Osoba ta powinna chwycić wodze i lekkimi szarpnięciami sugerować ów „manewr” Powinna również zaprzeć się całym ciałem, jakby „zaznaczała”: „nie dam się dalej ciągnąć”. W tym czasie waszym zadaniem będzie nie dopuścić do zatrzymania wierzchowca. Nadal powinniście pracować łydkami i ciałem w sposób opisany powyżej. Inaczej mówiąc nadal namawiacie konia do zwiększenia tempa. Ponieważ jednak „ktoś” to zadanie będzie wam utrudniał, intensywność pracy łydkami będziecie musieli wyraźnie zwiększyć. To krótkie ćwiczenie uświadomi wam, jak „dużo pracujących łydek” potrzeba, by w prawidłowy sposób zmniejszyć tempo stępa. Pomagającą wam osobę zastępujecie pracą mięśniami brzucha, pracą ciałem i „klepnięciami wodzami w pierś”. Powinny one „sugerować” zwierzęciu chęć zatrzymania, dlatego że dopiero w konfiguracji z pukającymi łydkami „tworzą” informację mówiącą: „zwolnij tempo w stępie.

Oczywiście, w tych niewielu przypadkach w których koń pędzi w stepie, ćwiczenie nad regulowaniem tempa zaczynamy od zwalniania go. I w tym przypadku potrzebny jest skonfigurowany sygnał. Nie wystarczą sygnały przekazywane wodzami, mięśniami brzucha i ciałem. Te pomoce w zestawieniu z pracującym łydkami wyegzekwują od zwierzęcia pracę zadem jako siłą napędową. Nauczą odciążać przód ciała i równoważyć ciało. Dadzą szansę zwierzęciu na rozciąganie mięśni grzbietu i prężenie – „koci grzbiet”. Nauczą konia skupiać się na jeźdźcu i angażować myślenie do pracy z opiekunem. A to wszystko ułatwi zwierzęciu wykonanie polecenia: „zwolnij”. Skoro jednak wlokącego się konia uczymy zwalniać tempo na nasze polecenie, to „pędzącego” uczymy iść szybkim, podyktowanym przez nas tempem. Skoro podyktowanym, to jak się pewnie domyślacie, nie należy pozwolić iść zwierzęciu „po swojemu”. Nawiążę do tego jeszcze w następnym poście.

Zapytacie jaki jest sens takiej pracy i jaki z niej pożytek? Oprócz tego o czym już napisałam, czyli pracy wierzchowca w skupieniu, zrozumieniu, w równowadze i w harmonii, przy tym ćwiczeniu pracujecie również nad ustaleniem hierarchii. W małym stadzie, jaki tworzą jeździec i jego podopieczny, na wyższym szczebelku hierarchii znajduje się ten „członek grupy”, który dyktuje jakim tempem i rytmem para podąża. Żeby jeździec znalazł się na owym wyższym szczebelku nie wystarczy, by określał rodzaj chodu niosącego go zwierzęcia. To, że w jakiś sposób namówicie konia do ruszenia do stępa, do zakłusowania i do zagalopowania, nie świadczy o tym, że staliście się przywódcą „stada”. Musicie jeszcze umieć „określić” w jaki sposób podopieczny ma iść danym chodem. CDN

Powiązane posty:


wtorek, 16 sierpnia 2016

GDZIE KOŃ "MA" "KIEROWNICĘ"?


Po raz kolejny wracam do postu z blogowych początków zamierzając rozbudować jego treść. Dotyczy on sposobu prowadzenia konia. Ponieważ treść postu: 
„Poczucie sterowania zadem” jest króciutki, przytoczę go w całości: „Wielu jeźdźców nie zdaje sobie sprawy , że powinni dążyć do tego, by w czasie pracy z wierzchowcem "kierować" nim przy pomocy jego zadu. Jeżdżąc konno siedzicie mniej więcej w połowie zwierzęcia i niestety większość z was skupia się tylko na tej części konia, którą ma przed sobą. O tym, co jest z tyłu zapominacie. Spróbujcie sobie wyobrazić koński tył jako „istotę”, która biegnie za wami. Siedząc w siodle tworzycie z bioder i nóg coś w rodzaju bramy wjazdowej, przez którą ta „istota” chciałaby was wyprzedzić. Podczas jazdy musicie działając łydkami "poprosić" zad konia, żeby ustawił się w takiej pozycji, by nie zahaczył o żadną z kolumn (uda) "bramy", gdyby naprawdę miał pod nią przebiec.” 


Każdy człowiek wsiadający do jakiegoś pojazdu lub na pojazd chce mieć ( i ma ) kierownicę z przodu, przed sobą. Na grzbiecie konia nasza „kierownica” jest z tyłu za naszymi plecami. Z przodem zwierzęcia, jako kierowcy, pracujemy nad takim jego ustawieniem, by prowadzący nasz pojazd „zad” mógł „pchnąć” ów przód we właściwym kierunku.

Na pewno każdy z was toczył przed sobą śnieżną kulę. Taka tocząca się bryła to przód konia, a pchający ją w danym kierunku człowiek, to koński zad. Żeby wasza kula potoczyła się w kierunku, który dla niej wybraliście, nie można skupić się tylko i wyłącznie na turlaniu jej do przodu. Trzeba pilnować, by nie zboczyła z drogi i nie „uciekała” w niewłaściwym kierunku. Dodatkowo kształtujemy naszą bryłę tak, by była jak najbliższa idealnej kuli, gdyż dużo łatwiej „prowadzić' ją we właściwym kierunku. Gdy bryła jest kanciasta, to na większej czy nawet mniejszej nierówności podłoża może „się zaciąć”, „zablokować” i za nic nie ruszymy jej dalej w wybranym kierunku. Wiadomo, że z przedniej części naszego wierzchowca nie tworzymy kuli ale pewna analogia do pracy z końskim przodem istnieje. Przy pomocy sygnałów skupiających, rozluźniających i „proszących” o prawidłowe ustawienie szyi, łopatek, klatki piersiowej „budujemy” „zwarte”, „plastyczne” i elastyczne ciało dążąc do idealnej jego formy. Tak ukształtowaną „bryłę” końskiego przodu ustawiamy idealnie w jednej linii z pchającym ją tyłem zwierzęcia.

Żeby jednak udało wam się „te dwie części” konia ustawiać w takim „szyku”, przydatny będzie punkt albo nawet punkty odniesienia. Najlepszym punktem, względem którego możemy tworzyć taki „szyk”, jest jeździec. Wszelkie pomoce „proszące” wierzchowca o ustawienie ciała powinny mu sugerować: ustaw swój zad dokładnie za moimi plecami, a przód tuż przede mną. Trochę tak, jakby przód ciała konia, jeździec i tył wierzchowca „szły” gęsiego. W zależności od wykonywanego manewru zmienia się tylko linia, wzdłuż której prosimy zwierzę o ustawienie się w równej linii z nami. Ta linia powinna pokrywać się z linią środkową trasy, po której prowadzimy podopiecznego. Jednak bez względu na to, czy jedziecie po prostej, czy po łuku szerokim, czy ciasnym, powinno towarzyszyć wam uczucie, że zad koński podąża idealnie za waszymi plecami, a przód jest ustawiony tak, że „przytulony” oparłby się dokładnie o środek waszej klatki piersiowej.

Teraz wyobraźcie sobie bramkę z wąskim „prześwitem”, w którą „wprowadzacie” końskie „części” siedząc na ich „szczycie”. A najlepiej stwórzcie podczas treningu taką bramkę z dwóch wysokich słupków, na przykład od przeszkód. Żeby zrozumieć cały proces prowadzenia zadem, w bramkę powinniście wjeżdżać z zakrętu. Wyobraźcie sobie również, że bez względu na to, czy ów zakręt jest „ciasny”, czy jedziecie szerokim łukiem, to zad zwierzęcia powinniście „poprosić”, by podjechał do bramki ustawiony na wprost jej środka. Nie chodzi tylko o to, by zad przejechał dokładnie przez środek przestrzeni między bramkami. Chodzi o to, by nie wjechał w ten środek po skosie, czyli, by nie ściął zakrętu. Gdyby słupki owej bramki były rozstawione dokładnie na szerokość konia, to tylko takie wprowadzenie zadu w przestrzeń między nimi dałoby gwarancję, że zwierzę nie zahaczy biodrem i łopatką o słupek bramki. Każda trasa, obojętnie jaka, po której prowadzimy konia, to „zestaw bramek ustawionych co krok”. Wyznaczając trasę marszu dla wierzchowca, takie „bramki” jeździec powinien tworzyć w wyobraźni, a potem przełożyć to na „pomoce” i sygnały, i „stworzyć” „słupki” z własnych ud. „Udowe słupki” nigdy nie powinny trzymać, przytrzymywać, podtrzymywać czy pchać konia. One wyznaczają granicę ścieżki, po której chcecie „poprowadzić” konia, a łydki jeźdźca proszą zad: „przejdź przez bramkę dokładnie jej środkiem”. Dobrze jednak, gdy nasz podopieczny czuje, że owych słupków nie da się „ruszyć z miejsca”. Gdybyśmy tworzyli słupki z drewnianych bali, to byłyby one najbardziej stabilne po wkopaniu ich znacznej części w ziemię. Jeździec swoich ud nie wkopie w ziemię, ale ustawiając je w pozycji jak najbliższej pionu daje zwierzęciu wyraźną sugestię, gdzie znajduje się prawa i lewa granica ścieżki po której wspólnie podróżują. „Stabilność” tych „udowych słupków” „wzmocni” wyraźne naciąganie kolan wraz z udami w dół. Gdyby kolana jeźdźca znajdowały się tuż nad ziemią, to maksymalne naciąganie ich, by opuścić je jeszcze trochę w dół, byłoby tym właściwym „wyznaczaniem granic” ścieżki. Chodzi tu o swego rodzaju wysiłek, który „pozwoliłby” waszym kolanom „szurać” po podłożu mimo, że czujecie trudność i ograniczenia wynikające z siedzenia na „kimś” przypominającym kształtem beczkę.

Każdy koń to „osobnik” zasługujący na indywidualne podejście. Jednak, żeby ułatwić wam lepsze zrozumienie tego co przeczytaliście, pokażę wam jak najczęściej prowadzone są wierzchowce w niewłaściwy sposób.

Zad „idący” wewnątrz łuku. Efektem takiego nie – prowadzenia zadu jest „wypadanie” zewnętrznej łopatki konia poza zewnętrzną granicę „wyznaczonej” do jazdy ścieżki. Gdyby tak nieustawionego konia „przeprowadzić” przez „ćwiczebną” bramkę, wierzchowiec zahaczyłby łopatką o zewnętrzny słupek, a biodrem o wewnętrzny. Jeździec, przy takim układzie ciała, czuje „zawieszony” spory ciężar swojego podopiecznego na zewnętrznej wodzy - a „wyrobienie” zakrętu staje się poważnym problemem. Największym i najczęściej popełnianym błędem przez jeźdźców, przy próbie „ratowania” sytuacji, jest ciągnięcie za wewnętrzną wodzę. Jest to „rozpaczliwy” odruch zmuszający podopiecznego do wykonania zakrętu mimo braku fizycznych możliwości. „Sygnał” taki w żaden sposób nie kształtuje prawidłowej „bryły” przodu końskiego ciała. Za to potęguje zniekształcenie „owej formy”. 

Zad „idący” na zewnątrz łuku. W tym przypadku swój ciężar koń opiera na wewnętrznej wodzy, a zakręt, łuk czy koło, na pokonanie którego namawiacie zwierzę, jest zawsze dużo mniejsze i ciaśniejsze od zamierzonego. Jak się pewnie domyślacie tutaj największym błędem jest próba ratowania sytuacji poprzez ciągnięcie za zewnętrzną wodzę.

środa, 20 lipca 2016

KOŃ "SAMO-NIOSĄCY"


Podstawą partnerskiej współpracy jeźdźca i konia jest prowadzenia zrozumiałego dla obu stron „dialogu”. Ten post jest dwieście drugim na tym blogu i wszystkie są o tym, co i jak należy wierzchowcom „mówić” i o tym, co zwierzę może chcieć przekazać opiekunowi poprzez pewne zachowania. Informacji, które powinni sobie wzajemnie przekazywać człowiek i jego podopieczny, jest więc spora ilość. Podczas pracy z wierzchowcem należy rozmawiać na temat jego ustawienia, rozluźnienia, równowagi, skupienia, zrozumienia treści sygnałów i na temat rozwiązywania problemów technicznych konia, jakie może on mieć przy wykonaniu polecenia. Wszystkie te treści będą zrozumiałe dla zwierzęcia i będzie ono szybciej uczyło się znaczenia nowych sygnałów, gdy będzie koniem „samo-niosącym”. „Samo- niesienie” jest wręcz nieodzowne do prawidłowej pracy ze zwierzęciem.

Kiedy jedziecie na rowerze, to podczas pedałowania nieustannie napędzacie pojazd. Jednak od czasu do czasu (może po to, by dać odpocząć nogom) rowerzyści intensywnie pedałując rozpędzają rower, by przez jakiś czas toczył się sam. Takie toczenie się, to swego rodzaju właśnie „samo-niesienie”. W przypadku roweru to bardziej „samo-toczenie”. Takie uczucie „samo-toczenia” wierzchowca powinno towarzyszyć jeźdźcowi podczas pracy z nim w każdym z chodów. Jednak, gdy na rowerze konieczne jest rozpędzenie pojazdu, by jak najdłużej się toczył, to w przypadku wierzchowca nie wiąże się to ze zwiększaniem przez niego prędkości. Koń powinien zrozumieć, że „rozkręcające” go łydki pasażera proszą o wypracowanie i utrzymanie takiego sposobu poruszania, który nie niesie za sobą konieczności nieustannego i siłowego popędzania go przez pasażera. Dla wierzchowca, który jest uczony „samo-niesienia”, staje się ono po pewnym czasie nawykiem. Jeździec „zwolniony” dzięki temu z powtarzania sygnału: „idź, idź, idź” ma większe możliwości, żeby „regulować” rytm, tempo chodu i długość kroków stawianych przez podopiecznego.

Korzystając jeszcze z porównania jazdy na rowerze do jazdy wierzchem, zwrócę uwagę na parę szczegółów:

„Samo-niosący” wierzchowiec, tak samo jak rower, musi mieć napęd z tyłu. W rowerze napędzającym jest tylne koło, u konia tylne nogi. Dzięki tylnemu napędowi, jeździec podróżujący na końskim grzbiecie nie będzie musiał „dźwigać” ciężaru przodu ciała, jakim „obdarowuje” go wierzchowiec, którego w ruch wprawiają przednie kończyny. Czyli, że komfort trzymania „kierownicy” na koniu będzie taki sam jak na rowerze. Trzymając kierownicę roweru z niczym nie musimy się siłować i nic nas nie ciągnie z dużą siłą.

Rower podczas „samo-toczenia się” z górki będzie się rozpędzał, a przy podjeździe pod wzniesienie wyraźnie zwolni. Natomiast „samo-niosący” koń, podczas schodzenia z niewielkiego wzniesienia jak i podchodzenia pod nie, zachowa wcześniej wypracowane tempo i rytm chodu.

Używając hamulca podczas jazdy rowerem człowiek musi się pilnować, by nacisnąć ten, który zadziała z na tylne koło. Gdy uruchomi hamulec przy przednim kole ma zagwarantowaną wywrotkę połączona z przekoziołkowaniem przez kierownicę. Im bardziej rozpędzony rower, tym bardziej spektakularny „koziołek” w przód. Rozpędzony koń z „napędem” z przodu ciała czuje się tak, jakby zaraz miał przekoziołkować w przód. Jego wieszanie się na wodzach, usztywnianie mięśni i stawów to forma ratowania się przed upadkiem, a hamowanie wodzami (przednim hamulcem) zwiększa prawdopodobieństwo upadku i potęguje strach wierzchowca przed owym upadkiem.

„Samo-niesienie” konia daje nieograniczone możliwości „wyhamowania” „pojazdu” za pomocą tylnych kończyn. Gdy jednak na rowerze to dłoń człowieka wciska tylny hamulec, na koniu „uruchamiamy” „hamulec” pracując ciałem i łydkami. Wbrew pozorom praca łydek jest konieczna, gdy jeździec „prosi” wierzchowca o zwolnienie i zatrzymanie. Im „krótszy” koń, im wyraźniej jego pracujące tylne nogi kroczą pod jego brzuchem, tym łatwiej mu prawidłowo „odpowiedzieć” na „prośbę” o zwolnienie tempa, zmianę chodu na niższy i o zatrzymanie. Pracujące przy zwalnianiu łydki jeźdźca informują również zwierzę, że mimo zwalniania nadal powinien „sam się nieść”.

Gdy rozpędzony rower toczy się sam, nogi „kierowcy” mogą w tym czasie „odpocząć”. Podczas pracy na koniu „samo-niosącym”, łydki jeźdźca powinny pracować nadal. Powinny być przekaźnikiem informacji „nadających” tempo marszu i rytm wierzchowca. Przekaźnikiem „sugerującym” konieczność korekty ustawienia ciała zwierzęcia, rozluźnienia mięśni i stawów.

Abstrahując już od roweru, „samo- niosący” wierzchowiec nie będzie bez polecenia zwalniał tempa i rytmu chodu podczas pracy wodzami i łydkami. Czyli, że nie zwolni on „marszu”, gdy „poprosicie” go o rozluźnienie, skupienie, o korektę ustawienia ciała i nie zwolni, gdy zaczniecie wspólnie wykonywać trudniejsze figury ujeżdżeniowe np. chody boczne.

Jak już wcześniej napisałam, „samo-niesienie” konia nie jest równoznaczne z nabieraniem przez niego prędkości. Koń „samo-niosący” nie będzie zwierzęciem pędzącym. Będzie „pojazdem”, dla którego zwiększenie i zmniejszenie prędkości w każdym chodzie nie będzie stanowiło problemu. Jednak etap nauki „samo-niesienia” może wiązać się z koniecznością rozpędzania zwierzęcia. Musi on zrozumieć, że „poproszony” o ruch, powinien zapamiętać „treść prośby” i kierować się nią podczas pracy, aż nie otrzyma kolejnych wskazówek, które zresztą również powinien zapamiętać do czasu otrzymania następnych, i tak w kółko. Owa „prośba” powinna informować wierzchowca o tym, że ma iść sam, bez konieczności nieustannego „zachęcania”. Powinna informować, że ruch ma być energiczny, radosny i zamaszysty. Zanim jednak zwierzę zrozumie „mechanizm” „samo-niesienia”, będzie zachowywało się tak, jakby chciało być pchane. Każde zachowanie wierzchowca jest swego rodzaju pytaniem zadawanym „pasażerowi”. Na etapie nauki, to „rozpędzenie” konia będzie pierwszą zachętą dla zwierzęcia do samodzielnego marszu. Jednak po paru krokach wierzchowiec zmniejszy tempo, zadając w ten sposób pytanie opiekunowi: „czy już mogę zwolnić? czy możesz mnie trochę popchać?” Oczywiście, największym błędem byłoby zacząć pchać konia biodrami i łydkami. Należy ponownie „poprosić” go o rozpędzenie się i pozwolić iść bez popychania, do momentu aż ponownie zada to samo pytanie. Gdy jeździec będzie konsekwentny w powtarzaniu i egzekwowaniu „prośby”, wierzchowiec zacznie zadawać pytanie o możność zwolnienia coraz rzadziej. Ostatecznie z niego zrezygnuje, a „samo-niesienie” stanie się nawykiem.

„Samo-niesienie”konia to również wyraz zaufania do jeźdźca. Wyobraźcie sobie wejście do pomieszczenia, które znajduje się tuż przed pracującym koniem. Zaraz za progiem jest jedna wielka niewiadoma. Koń nie wie co zastanie po przekroczeniu progu. Czuje obawę przed nieznanym, jednak odważnie przekracza próg, bo ma zaufanie do swojego opiekuna. Każdy krok wierzchowca podczas pracy powinien być jak przekraczanie tego progu. Jakbyśmy nieustannie odtwarzali tą właśnie chwilę. Zwierzę nie może przekraczać progu, jakby chciało jak najszybciej „przelecieć” przez nieznajome pomieszczenie. Musi przekraczać próg odważnie ale z rozwagą, roztropnie i tak, jakby chciał mieć odrobinę czasu na „zlustrowanie” „sytuacji” tuż za progiem.

Przy „samo-niesieniu” konia dużo łatwiejszym okazuje się również ustawianie ciała konia. Można, i należy wówczas prowadzić zwierzę tak, by „przechodziło przez próg” w „bezpiecznej odległości” od „framug”. Tak, by idealnie przeszedł przez środek wejścia nie zahaczając nosem, żadną łopatką czy biodrem o owe „framugi”. Koń, który ma własne „pomysły” na trasę marszu, nie „niesie się sam”. Jego zachowanie i postawa jaką wówczas przyjmuje świadczy o tym, że „chciałby” ominąć bokiem „wejście”, w które go wprowadzamy. Rozpycha się łopatką i idzie ze zgiętą szyją oraz przestawionym w bok zadem. Często zadziera głowę albo chowa się za wędzidło. Podczas pracy nie jest koniem chętnie, samodzielnie i odważnie idącym do przodu i „przekraczającym próg”.


czwartek, 23 czerwca 2016

JEŹDZIĆ "NA KONTAKCIE"


Napisałam już post o tym, czym jest kontakt z koniem. Dość dawno, bo w maju 2014 roku. Nic pod tym postem się nie działo aż do teraz. Pojawił się tam komentarz: „nic nie kumam”. Odpisałam, że może pomogłoby rozbudzenie wyobraźni ale zaraz potem naszła mnie refleksja - może należałoby jednak opisać ten temat bardziej obrazowo.

Każdy jeździec zna hasło: „złap kontakt” albo stwierdzenie, że na koniu należy jeździć „na kontakcie”. Mało kto, z uczących sztuki jeździeckiej, tłumaczy co tak naprawdę ten kontakt z wierzchowcem oznacza. Jeźdźcy sugerując się owym hasłem: „złap kontakt”, skracają wodze i mocnej ciągną koński pysk. Jednak „jeździecki kontakt” to nie powinna być „rozmowa” człowieka z końskim pyskiem, to musi być współpraca i współgranie dwóch ciał. A „smaczku” dodaje fakt, że przy „łapaniu kontaktu” jeździec powinien oddać ręce z wodzami do przodu, nie zaś cofać. Kontakt z koniem można „złapać” na wodzach o różnej długości i nie musi się to wiązać ze skracaniem wodzy czy ich silniejszym trzymaniem.

Żebyście zrozumieli „cały mechanizm”, musicie zrobić dwa założenia: pierwsze to, że bez problemu można poprosić wierzchowca o zwolnienie tempa, przejście do niższego chodu i o zatrzymanie, bez użycia wodzy. Drugie założenie to, że „namawiając” konia ciałem do wymienionych czynności, można ( a nawet trzeba !) równocześnie pracować łydkami. Ci z was, dla których wydaje się to niewykonalne, niech po prostu wyobrażą sobie, że tak się da jeżeli pragną zrozumieć to co mam w dalszej części postu do powiedzenia.

Przy „hamującej” pracy ciałem, mięśnie i stawy jeźdźca muszą być rozluźnione- nie wchodzi więc w grę żadne siłowe ciśnięcie biodrami w koński grzbiet. Pośladki nie powinny być zaciśnięte, „konsystencją” powinny przypominać raczej woreczek wypełniony wodą. Człowiek musi mieć również zachowaną własną równowagę w siodle, by móc „oddać” ręce z wodzami do przodu i nie trzymać się kolanami siodła. Czynność ta bowiem blokuje ruch stawu kolanowego i praca łydkami staje się niemożliwa.

Ciało jeźdźca, żeby zostać „informatorem” wierzchowca „proszącym” o regulację tempa, rytmu i rodzaju chodu, powinno stać się czymś w rodzaju kotwicy. Rzucona ze statku kotwica zapiera się w piaszczystym dnie i stopniowo spowalnia pęd jednostki pływającej. By mogła ona ruszyć dalej, należy zniwelować działanie kotwicy. Wyobraźcie sobie, że druga osoba chwyta was za ręce i zaczyna ciągnąć, sugerując byście za nią podążyli. Jaka powinna być wasza reakcja jako 'kotwicy”? Chcecie iść za tą osobą ale tak, by decydować o „prędkości” z jaką wspólnie podążacie. Dlatego dajecie się „ciągnąć” na wyciągniętych w przód rękach. Cofanie ich powodowałoby przyciągnięcie ciągnącej osoby do was, a tego nie zamierzacie zrobić. Chroniąc przed naciągnięciem stawy łokciowe, zostawiacie je lekko zgięte. Ponieważ jednak nie chcecie, by tempo marszu było zbyt szybkie, stawiacie lekki opór zapierając się ciałem. W ten sposób zaczynacie spełniać funkcję spowalniającej ruch kotwicy. Można to tempo regulować. Pozwalając na szybszy marsz, „odpuszczacie” trochę owe zapieranie się, a chcąc zatrzymać „kolegę” zaprzecie się ciałem tak mocno, by całkowicie uniemożliwić ruch partnera. Jest jednak pewien szkopuł. Jeździec na grzbiecie konia musi zaprzeć się ciałem zanim i mimo tego, że zwierzę nie ciągnie go za ręce.

Kolejną rzeczą jaką musicie sobie wyobrazić to umiejętność konia do rozciągania i skracania ciała. Im krótszy koń, tym łatwiej wykonać mu wszelkie polecenia z obciążonym grzbietem. Podczas pracy z wierzchowcem należy więc nieustannie pracować nad skracaniem ciała zwierzęcia. Gdy koń jest młody, trzeba uczyć go tej sztuki. Późnej należy pracować nad utrwalaniem tej prawidłowej postawy zwierzęcia. Do tego skracania człowiek powinien zabrać się od tyłu podopiecznego, a nie od przodu. Jeżeli od tyłu, to informacja „wysyłana” zwierzęciu musi brzmieć:„proszę podejdź zadnimi nogami bliżej przednich”. Do rozmowy z tymi zadnimi kończynami jeździec angażuje pukające łydki, które dzięki działaniu „ciała-kotwicy” nie zostaną zrozumiane, jako pomoce sugerujące chęć zwiększenia tempa. Przy utrzymanym przez „dosiad” równego tempa i rytmu chodu, do skrócenia ciała konia nie będą potrzebne żadne sygnały przytrzymujące jego przód. Czyli, że nie potrzebne będą siłowo zaciągnięte wodze. Jeździec powinien nieustannie trzymać je w oddanych do przodu rękach. Wyobraźcie sobie, że na ich końcach zamiast wędzidła macie przywieszony woreczek. Waszym zadaniem jest utrzymać jego położenie tuż przed nosem konia. Nie wolno wam tego woreczka wciągać zwierzęciu na nos, ani pozwolić, by „zwisał” daleko od mordy.

Takie „skracanie” ciała zwierzęcia sprowokuje go do wyprężania grzbietu, czyli do „tworzenia” tak zwanego „kociego grzbietu”. Kiedy człowiek tworzy łuk do wypuszczania strzał z prostego drewnianego kija, to na obu jego końcach podczepia cięciwę. To dzięki niej prężące drewno nie wraca do swojego pierwotnego, prostego układu. Prężąc swój grzbiet, wierzchowiec „szuka” intuicyjnie wsparcia takiej „cięciwy”. Dzięki niej, łatwiej będzie mu utrzymać podczas pracy wypracowany układ ciała z prężącym grzbietem. Od strony zadu podczepioną „cięciwą” są pracujące łydki jeźdźca. Łydki angażujące zadnie nogi do pracy pod kłodą, jak najbliżej jej środka. Szukając cięciwy z przodu, koń lekko pociągnie i napręży oddane mu do dyspozycji wodze i ręce jeźdźca. I w ten sposób zwierzę „złapie kontakt”. Ułożone na języku wędzidło wierzchowiec pchnie dolną szczęką na tyle, że człowiek poczuje niewielkie i całkiem przyjemne ciągnięcie za czwarty palec w obu dłoniach. Dlatego właśnie, przy prawidłowym kontakcie, nos konia wystaje lekko przed pionową linię poprowadzoną w dół od jego czoła. A gdybyście faktycznie trzymali tuż przed końskim nosem woreczek, to zwierzę samo „włoży” w niego nos, żeby znaleźć „oparcie”. Jeździec „znajduje” w ten sposób partnera, który go będzie ciągnął za ręce. To ciągnięcie sprawia, iż łatwiej jeźdźcowi zaprzeć się ciałem i „stworzyć” z niego regulującą tempo „kotwicę”.

Należy jednak pamiętać, że takie zapieranie się ciałem, nawet wówczas, gdy już mamy ciągnącego partnera, nie może zaburzać naszej równowagi. W żaden sposób nie może się wiązać z nadmiernym odchylaniem się do tyłu. Wracając do porównania z ciągnącą was za ręce drugą osobą, to musicie założyć, że może ona zrobić wam głupi dowcip i niespodziewanie puścić wasze ręce, żeby spowodować wasz upadek na „cztery litery”. Zapierajcie się więc, utrzymując pionową postawę. Postawę, która zagwarantuje utrzymanie równowagi nawet wówczas, gdy partner przestanie ciągnąć was za ręce albo wówczas, gdy wierzchowiec jeszcze nie zaczął ciągnąć.

Pracując na takim kontakcie, sygnały wysyłane poprzez wodze mogą być delikatne, subtelne i lekko naginające szyję konia poprzez przyciąganie dolnej szczęki. Działanie wędzidłem nie może zniechęcić zwierzęcia do nieustannego ciągnięcia za nasze ręce. Po odpuszczeniu sygnału danego wodzami, szyja konia powinna zadziałać jak sprężyna, pozwalając w ten sposób dolnej szczęce na kontynuowanie ciągnięcia za wodze. Przy jeździe na „kontakcie”, wodzami pracujemy nad rozluźnieniem mięśni zwierzęcia, nad koniecznością jego skupiania się i nad prawidłowym ustawieniem łopatek i szyi. Wszystko oczywiście we współpracy z pracującymi łydkami.


środa, 8 czerwca 2016

RÓWNOWAGA JEŹDŹCA - NAJWAŻNIEJSZE JEST UŁOŻENIE NÓG


Gdzieś już pisałam, że marny ze mnie „komputerowiec”. Jak wpadłam na pomysł pisania bloga, to musiałam zacząć od nauki obsługi komputera. Ostatnio odkryłam program do obróbki filmów. Przednia zabawa i daje mi kolejne możliwości propagowania jeździectwa opartego na porozumieniu z wierzchowcem. To, że wszystko co robię w internecie jest bardzo amatorskie, to jedna sprawa. Druga jest taka, iż moje przekazy, w jakiej formie by nie były, są swego rodzaju wzorcem, do którego jeździec powinien dążyć. Sposób w jaki tłumaczę zasady jeździectwa w moich postach, odzwierciedla sposób w jaki prowadzę treningi. Wszystkie porównania i w postach i na treningach zmierzają do przedstawienia, jak najdokładniej, idealnego stanu rzeczy. To samo dotyczy zdjęć rysunków czy animacji. Taki ideał jednak w jeździectwie osiąga się rzadko. To co rajcuje mnie w pracy z końmi, to właśnie nieustanna praca nad doskonaleniem i dążeniem do ideału. Nawet jak osiągnięcie ideału jest bliskie, trzeba nieustannie pracować nad „pielęgnowaniem” tych osiągnięć. Dlatego też filmy, na których mamy okazję obserwować jeźdźców, zawsze będą pełne bardziej lub mniej zauważalnych błędów. Staram się przekazać moim uczniom, że tych błędów nie należy się wstydzić, dlatego bez problemu godzą się na wstawianie na bloga albo w grupie filmów z ich udziałem.

Najwięcej emocji budzą moje posty na temat dosiadu aktywnego i opieraniu przez jeźdźca swojego ciężaru na strzemionach. Zdaję sobie sprawę, że taki sposób dosiadania wierzchowca jest dość odległy od bardziej rozpowszechnionego w polskim jeździectwie, wyraźnego siedzenia w siodle. Jednak nie jest to mój sposób czy filozofia (jak mi nieraz zarzucono). Wielu jeźdźców pracuje z końmi w sposób, który opisuję i wielu trenerów taką wiedzę przekazuje. Zaczynałam jeździć konno w typowej szkółce jeździeckiej. Nie odpowiadało mi takie porozumiewanie się z koniem, jakie szkółki „serwowały”, więc zmieniłam źródło czerpania jeździeckiej wiedzy. Mam więc możność porównywania tych „szkół” i z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że dla mnie obecna praca z koniem daje dużo większe możliwości porozumienia, zrozumienia zwierzęcia i pracy bez użycia siły. Te możliwości wynikają w dużej mierze z aktywnego dosiadu i z utrzymywania równowagi ciała przy opieraniu się na strzemionach. Przestawienie się na aktywny dosiad, który wydawał mi się na początku być niewygodnym, kosztowało mnie mnóstwo pracy i fizycznej i koncepcyjnej. Teraz mogę już powiedzieć, że jest on niesamowicie wygodny dla mnie i wierzchowców, z którymi pracuję. Są to moje subiektywne odczucia, refleksje i doświadczenia ale na tyle dla mnie wspaniałe, że mam ochotę się nimi tutaj dzielić. Tą są intencje, jakie kierują mną, by propagować na blogu sposób w jaki pracuję z końmi.

W wielu książkach przekazujących wiedzę jeździecką można przeczytać, że nad dosiadem pracuje się przez całą aktywną przygodę na końskim grzbiecie. Takie zdanie można też usłyszeć od wielu trenerów i instruktorów jeździectwa. Zadaliście sobie kiedyś pytanie dlaczego nieustannie trzeba pracować nad dosiadem? Dawniej nie znajdowałam odpowiedzi. Siedziałam na siodle stabilnie, wyprostowana. Trzymałam się wprawdzie kolanami siodła ale mówiono mi, że tak należy, więc co tu zmieniać. Siedzę, nie spadam to mam dosiad. Nie miałam pojęcia nad czym powinnam w moim dosiadzie popracować, nikt nie potrafił mi również tego wskazać. Teraz wiem, że wypracowanie prawidłowego dosiadu aktywnego jest bardzo trudne, a dążenie do wzorca i „pielęgnowanie” osiągnięć nie ma końca. Ilu jeźdźców może pochwalić się tym, że ciągle pracuje nad dosiadem? Że wie jak wygląda wzorzec do którego może dążyć? Może niektórzy czasami zdają sobie sprawę z pochylania się albo ze sztywności mięśni i stawów swojego ciała. Gorzej jednak z ich świadomością jak poprawić błędy.

Drugim tematem, o którym „mówią” książki” i nauczyciele jeździectwa to równowaga jeźdźca. I tu zaczynają się „schody”. Człowiek ucząc się jeździć konno jakoś automatycznie zakłada, że jak nie spada z siodła dzięki balansowaniu ciałem i trzymaniu się siodła, to ma już równowagę. Wielu instruktorów uczy zresztą jeźdźców takiej właśnie „równowagi”. Jednak dla mnie nie jest to równowaga. Równowaga dotyczy całego ciała człowieka, od stóp po czubek głowy.

Według mnie, w wielkim skrócie, człowiek zachowuje równowagę wtedy , kiedy się nie przewraca, gdy jest pozbawiony jakiegokolwiek oparcia czy podparcia. I żeby móc powiedzieć, że mam równowagę w siodle, staję w strzemionach i opieram pośladki o siodło tak, że gdyby nagle zabrakło pode mną podparcia w postaci konia, opadnę na nogi i nie przewrócę się. Jeżeli na czymś siadasz lub podciągasz, na czymś się opierasz albo czegoś przytrzymujesz, oddając do „niesienia” swój ciężar albo jego część - to twoje ciało nie ma równowagi. Jeżeli jakąś przyjętą przez ciało pozycję można utrzymać tylko dzięki opieraniu, podpieraniu o coś lub podciąganiu - to człowiek nie zachowuje wówczas swojej równowagi.

Do utrzymania równowagi w siodle najważniejsze jest ułożenie nóg. Wyobraźcie sobie, że chcecie usiąść na dość wysokim stołku. Zdajecie sobie jednak sprawę, że ktoś podpiłował nogi stołeczka licząc na waszą wywrotkę po jego obciążeniu. Świadomość tego każe przysiąść wam w taki sposób, by głupi dowcip się nie udał. Żeby nie zdradzić się ze swoją wiedzą przysiądziecie na stołek okrakiem tak, by „oddać” stołeczkowi jak najmniej swojego ciężaru. Tak, by jak najwięcej tego ciężaru nadal niosły wasze nogi, nie pozwalając sobie równocześnie na utratę równowagi. By zachować przy tym prostą postawę ciała, cofniecie mocno łydki, dając swoim stopom oprzeć się pod pośladkami, a kolana osuniecie nieco w dół. Układając nogi właśnie w ten sposób i przysiadając, jak na owym stołeczku podczas pracy w siodle, pozwalacie pozostać swojemu ciału w równowadze.

Przy pozycji zachowującej równowagę całego ciała, nad jej utrzymaniem będą pracowały wówczas również stawy nóg a nie tylko balans ciałem. Będzie to taka praca nóg, jaką wykonują osoby ćwiczące jazdę, stojąc na grzbiecie konia podczas treningu woltyżerki. Taki jeździec nie może pozwolić sobie wówczas na zablokowanie i usztywnienie stawów biodrowych, kolanowych i skokowych. Gdy nogi jeźdźca „potrafią” już tak pracować, można „zająć się” postawą torsu. Postawą jak najbliższą idealnemu wyprostowaniu. Nie jest to łatwe i zależy od ustawienia bioder podczas przysiadania. Jeżeli będą one „uciekały” nieco w tył, to tors będzie miał tendencje do pochylana się. Najłatwiej jest mi to wytłumaczyć na przykładzie anglezowania.

Namówiłam dwie młode amazonki do pokazania dwóch różnych sposobów anglezowania (na ziemi). Starsza amazonka „przysiada w siodło” „uciekając” biodrami do tyłu, w kierunku tylnego łęku siodła. Wstając wypycha biodra do przodu nad przedni łęk. Nadal jednak jej równowaga pozostaje nie zachwiana, ograniczona tylko zostaje możliwość pracy mięśniami brzucha.



Młodsza dziewczynka pokazuje sposób anglezowania, przy którym jeździec opuszcza i pozwala unieść się biodrom wzdłuż pionowej linii prostej. I to jest ideał dosiadu aktywnego, do którego należy dążyć- jednak bardzo trudny do osiągnięcia.

Dla konia, który nas niesie, sposób w jaki siedzimy ma ogromne znaczenie. Przy aktywnym dosiadzie nie obciążamy naszym ciężarem kręgosłupa wierzchowca. Ciężar jeźdźca niosą boki jego „pleców”. Przy aktywnym dosiadzie człowiek może zasugerować zwierzęciu, iż powinien wyprężać grzbiet. Im lżej przysiadamy na „stołku”, tym „więcej miejsca” mają końskie plecy, by się prężyć. Przy aktywnym dosiadzie, podczas anglezowania jeźdźca, zwierzę „podrzuca” jego „lżejsze” „dupsko”. „Lżejsze” o te kilogramy, które pozostawił do niesienia swoim nogom. Uważam też, że człowiekowi dużo łatwiej jest „poprowadzić” swoje biodra ku górze z pozycji, w lekkim czy większym przyklęku, niż wówczas gdy musi je podnieść z siedzącej pozycji. Dodając do podrzucającej energii końskiego grzbietu możliwość podniesienia bioder z przyklęku, stajemy się dla zwierzęcia bardzo „lekkim” balastem. Jednak, co najważniejsze, pozostajemy nadal lekkim pasażerem, kontrolując przysiadanie w siodło dzięki przyklękającej pracy kolan. Ucząc tego moich jeźdźców proszę ich, by przysiadali w siodło wyobrażając sobie, że siodło parzy. Albo, żeby wyobrazili sobie, że na siodle może znajdować się potłuczone szkło a ich zadaniem jest przysiąść tak, jakby chcieli sprawdzić czy to fakt i w razie czego nie pokaleczyć się. Oczywiście nie wolno im przy tym przytrzymywać się wodzy albo siodła.

Już słyszę głosy wielu jeźdźców: „Tak się nie da, tak jest źle!”. A ja pytam: „Dlaczego”?
Bo jeździsz inaczej, bo tak nie umiesz, nie rozumiesz, bo nigdy nie próbowałaś,próbowałeś?

I na koniec suplement dotyczący pół-siadu. Zazwyczaj pytania o jego poprawność ograniczają się do sposobu ułożenia tułowia. Pytania dotyczą głównie ułożenia bioder, kąta pochylenia torsu. A tu znowu najważniejsze jest ułożenie nóg! Powinny one nadal nieść ciało jeźdźca w równowadze. Kąt pochylenia tułowia można wówczas regulować w zależności od potrzeb. 



Jeździec nie utrzymujący równowagi przy pól-siadzie będzie cofał mocno ręce do tyłu, a potrzebne są one oddane do przodu, szczególnie podczas skoku przez przeszkody czy pracy na drążkach. Jeźdźcy zmuszeni do wysunięcia rąk w przód „ratują się” przytrzymując się siodła, mocno ściskając kolanami. Blokują jednak wówczas stawy kolanowe co uniemożliwia dawanie zwierzęciu sygnałów przy pomocy łydek. Przeczytaj: Galop i półsiad


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...