piątek, 14 października 2016

MIĘŚNIE BRZUCHA U JEŹDŹCA




Ten post będzie trochę nietypowy. Będzie w nim dużo zdjęć. A to dlatego, że jest kopią prezentacji o tym samym tytule. Podtytuł prezentacji brzmi: „Dlaczego i jak pracować mięśniami brzucha?”.

Pierwszy raz sięgnęłam po formę przekazu jaką jest prezentacja. Szukając informacji na temat tego, jak się robi prezentacje trafiłam na sugestie, że najlepiej zacząć od anegdot. Niestety nie znam takiej, która pasowałby do tego tematu. Radzono, żeby zaraz potem zadać, odbiorcom prezentacji, pytanie związane z jej tematem. Moje pytanie brzmi: „Dlaczego jeźdźcy rezygnują z pracy, z wierzchowcem, na wędzidle?” I zaraz odpowiadam: „Jedną z przyczyn na pewno są takie obrazy końskiej “twarzy””


 




Konie potrafią wyraźnie pokazać jak ogromny ból sprawia im „hamujące” działanie wędzidła. Okazują również bunt, sprzeciw i niezadowolenie z takiej hamującej pracy człowieka. Bunt przeciw siłowemu zaciąganiu wodzy.



Niestety jeźdźcom zależy na tym, by ciągnięcie za wodze działało jak hamulec. Zależy na tym, i zwolennikom pracy na wędzidle, jak i zwolennikom pracy bezwędzidłowej. To proste przełożenie: ciągnę – zatrzymuję. Trochę jak na rowerze: cisnę dłonią na rączkę hamulca – rower zwalnia albo zatrzymuje się. Pomyślcie jednak co się dzieje, gdy rowerzysta naciśnie rączkę przedniego hamulca. Koń przy działaniu przedniego hamulca zachowuje się tak samo. Różnica jest tylko taka, że rower to martwy przedmiot i się przewraca razem z pasażerem. Koń to żywa istota podświadomie bojąca się upadku. Żeby się nie przewrócić, przeciwstawia się działaniu „hamulca” – wodzy, napiera na nie i robi wszystko, by móc biec dalej, żeby ratować się przed upadkiem.

Jak sobie radzą jeźdźcy pracujący na wędzidle, gdy wierzchowiec wyraża tyle negatywnych emocji i broni się przed ciągnącą pracą wodzami? Zaczynają szukać sposobu na lepsze działanie wędzidła. Często zaczyna się to szukanie od zakładania paska krzyżowego (skośnika).






Później coraz mocniej ten skośnik zaciskają.

Pokazałam to zdjęcie Leszkowi. Stwierdził, że gdyby nie mój wpływ na jego sposób pracy z koniem, Birce - swojej klaczy, pewnie też zakładałby coraz więcej “patentów perswazji” na mordę. Robiłby to, żeby zmniejszyć jej szanse na ciągnięcie i szarpanie wodzy. Jak uczy się jazdy konnej skoro myślenie człowieka idzie w kierunku mnożenia narzędzi “siłowej perswazji”? Dlaczego szkolenie nie idzie w kierunku prób zrozumienia przyczyn “nieporozumień” miedzy jeźdźcem i jego wierzchowcem?

Potem “do gry” wchodzą patenty zwiększające siłę rąk. Patenty, które dodatkowo mają pomóc ściągnąć końską głowę w dół.















































Inni sięgają po rollkur.

 



Wracam teraz do tych jeźdźców, którzy postanowili zrezygnować z pracy wędzidłem i jeżdżą na ogłowiach bezwędzidłowych, kantarach i sznurkach zawieszonych na szyi wierzchowca.

 







 





Poszperałam trochę w internecie szukając informacji na temat tego, jak ludzie jeżdżą bez wędzidła. Większość “rozmów” jest podobna do siebie i dotyczy głównie pracy na hackamore: “Ja od roku na haku ;) Mój koń tak się bał o pysk, że zwiewał od wędzidła jak dziki, a na skokach dostawał amby……..”. “Ja od jakiegoś czasu jeżdżę tylko na haku, koń był zszarpany, potrzebuje naprawdę bardzo delikatnej ręki na wędzidle, ja nie potrafię się na nim z nim dogadać…….” Generalnie jeźdźcy są zadowoleni z pracy z podopiecznymi po zmianie ogłowia wędzidłowego na bezwędzidłowe. Według ich relacji zwierzęta wyciszają się, uspokajają głowę, nie szarpią się. Czasami tylko: “Pod haka z każdej strony muszę podkładać futerka i podkładki żeby koń się przypadkiem nie obtarł- co już się zdarzało- pod łańcuszek, pod część nosową i pod czanki”.

Jednak bez względu na odczucia, jeźdźcy muszą zdać sobie sprawę, że póki ciągną za wodze czy sznurek, praca bez wędzidła nie jest bezinwazyjna. Jeźdźcy mają poczucie, że przestają krzywdzić konie, bo one nie otwierają z bólu pyska.


A wierzchowce potrafią nadal okazywać ból jaki odczuwają i bunt przeciw ciągnącej pracy wodzami.








Pokazują ból mimo mocno “utrudnionego zadania”. No bo jak zwierzę ma pokazać, że jeździec robi mu krzywdę sznurkiem wżynający się w szyję?










Istnieje alternatywa dla ciągnącej pracy wodzami. O zatrzymanie się, o zwolnienie tempa, o przejście do niższego chodu jeździec może “poprosić” wierzchowca własnymi mięśniami brzucha.

Praca mięśniami brzucha pozwoli “uruchomić” „hamulec” z tyłu konia. Jednak najpierw trzeba „uruchomić” same mięśnie brzucha. A okazuje się, że jest to dla wielu ludzi nie lada wyzwanie. Ludzie rzadko potrafią „kazać pracować” jednemu, konkretnemu, swojemu mięśniowi czy też partii mięśni. Często przy pierwszych próbach “uruchomienia” danego mięśnia, procesowi towarzyszy zaangażowanie całego ciała. To zaangażowanie okazuje się być usztywnieniem stawów, szczękościskiem, przykurczeniem ramion, podciągnięciem kolan w przypadku znajdowania się na końskim grzbiecie czy zaciśnięciem pachwin. 

W wielu sytuacjach, kiedy proszę,czy dziecko czy osobę dorosłą, o “wciągnięcie brzucha, wciągają oni powietrze w płuca i je tam zatrzymują. Przód klatki piersiowej wraz z “mostkiem” i ramionami “wędrują” mocno w górę. Szyja zostaje schowana w ramiona, a mięśnie brzucha mocno napięte. Tłumaczenie, jak należy pracować mięśniami brzucha, jest niezwykle trudne. Tym bardziej, że nie widzi się tego, w jaki sposób przekaz został odebrany przez daną osobę. Nie widzi się jej mięśni brzucha. W przypadku jeźdźca informacją zwrotną jest jego postawa w siodle i reakcje wierzchowca na próby “dogadania się”. Opowiem tu o pracy mięśni brzucha w sposób, w jaki ja ją odczuwam.

Pracę nad sobą i swoimi mięśniami brzucha należy zacząć od tego, by nie angażować żadnych innych części ciała przy “wciąganiu brzucha”. Trzeba też zapanować nad oddechem i pozostawić go takim, jaki był przed “wciąganiem brzucha”. Pozostawić go równym, opanowanym i spokojnym.

Podczas nauki pracy mięśniami brzucha nie wolno nabierać większej ilości powietrza w płuca. “Mostek”, który łączy żebra, powinien pozostać swobodnie “zwieszony”. Ramiona rozluźnione, swobodnie opuszczone, ustawione wzdłuż poziomej linii. Nie wolno podnosić w górę brody ani wypychać jej do przodu.





Jeździec, który chce pracować mięśniami brzucha, musi je wzmocnić. Musi zadbać o ich kondycję. Nie mam tu jednak na myśli wzmacniania poprzez ćwiczenia typu “brzuszki”, skłony, podciąganie nóg itp. Chociaż oczywiście i takie się przydadzą. Człowiek musi nauczyć się wykonywać przeróżne czynności z “wciągniętym brzuchem”. Po opanowaniu swobodnego oddychania można zacząć śpiewać albo mówić wierszyk. Z “wciągniętym brzuchem” należy chodzić, biegać, jeździć na rowerze. Brzuch można “wciągnąć” podczas oglądania telewizji, pracy przy komputerze, a nawet podczas zasypiania. Dlaczego jednak “wciąganie brzucha” zamykam w cudzysłów? Dlatego, że tak naprawdę mięśnie brzucha należy rozciągać, a nie wciągać w “głąb” jamy brzusznej. Nie należy również napinać mięśni brzucha. Powinny być one miękkie, elastyczne i pracujące. Niestety w jeździectwie przyjęło się pracować napiętymi mięśniami, na przykład pośladków czy pleców w okolicy lędźwiowo - krzyżowej.

Takiej rozciągającej pracy mięśni będzie towarzyszyło uczucie wciągania brzucha. Jednak będzie to efekt rozciągania owych mięśni, a nie cel sam w sobie.








Wyobraźcie sobie, że ktoś przykłada wam do brzucha dłoń i mocno naciska. Żeby “pobudzić” do właściwej pracy mięśnie, nie blokujcie działania ręki napinaniem brzucha. Rozciągajcie mięśnie jak gumę, by w ten sposób przeciwstawić się naporowi. Nie możecie też próbować “uciec brzuchem” od dotyku ręki, musicie chcieć zachować ten “kontakt” z dłonią. Niepożądane jest też wypychanie brzucha. Mięśnie nie mają napierać na dłoń, tylko poprzez sprężystość mięśni stworzyć opór. Dłoń powinna być przyłożona pod pępkiem.

Chyba każdy adept sztuki jeździeckiej, uczący się w szkółkach, usłyszał nie raz, że ma pracować swoim “krzyżem”, siedząc na końskim grzbiecie. Efektem takiej informacji, w wielu przypadkach, jest przesadne napinanie pleców przez jeźdźca. Szczególnie części lędźwiowo - krzyżowej. Towarzyszy temu wklęśniecie tego odcinka, napinanie pośladków i wgniatanie ich w siodło. Jest to koszmarna postawa, usztywniająca całe ciało, wypychająca brzuch, podnosząca “mostek” i przesadnie naciągająca ramiona do tyłu.



Oczywiście plecy jeźdźca mają swój udział w pracy z koniem. I to bardzo znaczący udział, ale praca mięśniami pleców jest konsekwencją rozciągania i działania mięśni brzucha. Oprócz uczucia wciągania brzucha, pojawia się wrażenie, że owe rozciągnięte mięśnie brzucha “przyklejamy” do lędźwiowo - krzyżowego odcinka pleców. Prężące, w głąb jamy brzusznej, działanie rozciągniętych mięśni brzucha, pobudza mięśnie pleców również do rozciągania.


Dzięki takiej pracy jeździec poprawia postawę, “wypełniając” “wcięcie” w plecach, prostując je i prężąc. Brzuch jeźdźca przestaje być wypchnięty, “mostek” i ramiona swobodnie wracają na swoje “naturalne” miejsce. To rozciągnięte, a nie napięte mięśnie pleców powodują, że stają się one “silne”. Takie plecy mogą zostać jednym z “informatorów” wierzchowca, określającym tempo chodów zwierzęcia. Dodatkowym atutem rozciągania mięśni jest “zbudowanie” postawy ciała wyrażającej pewność siebie, upór i brak tolerancji dla nieuzasadnionego sprzeciwu.


Jak “uruchomić” mięśnie brzucha siedząc na końskim grzbiecie? Wrócę tu do ręki “naciskającej” na brzuch jeźdźca. Siedząc w siodle, należy sobie taką dłoń wyobrazić oraz wyobrazić sobie, że trzeba na stałe przyłożyć do niej podbrzusze. Wszystko po to, żeby dać dłoni szansę na “uruchomienie” w każdej chwili mięśni brzucha. Specjalnie napisałam, że przykłada się brzuch do ręki, a nie rękę do brzucha. A to dlatego, że pozycja ręki może zmieniać się tylko wzdłuż pionowej linii, również podczas anglezowania. Ręka ułożona tam, gdzie przedni łęk siodła przechodzi w jego zagłębienie, nie powinna przesuwać się wzdłuż linii poziomej. Tylko przy takiej pozycji ciała w siodle, mięśnie brzucha będą mogły wydajnie pracować. “Przyłożenie” podbrzusza do “takiej ręki” uchroni jeźdźca przed cofaniem bioder, przysiadaniem na tylnym łęku siodła, uchroni przed wypychaniem wierzchowca biodrami i pozwoli wypracować “aktywny dosiad”. Zapraszam do obejrzenia filmiku: “Anglezowanie”

Żeby móc popracować mięśniami brzucha na końskim grzbiecie, czyli inaczej, żeby móc przyłożyć podbrzusze do “ręki”, konieczne jest takie ułożenie nóg, by jeździec mógł wyraźnie oprzeć nogi o podłoże czyli strzemiona. Wyobraźcie sobie, że musicie zostać opuszczeni na linie w jakiś dół. Komu powierzycie rolę osoby trzymającej was, osoby, której zaufacie? Będzie to ktoś, kto stojąc na krawędzi umownej przepaści, w którą się zsuwacie, utrzyma „zapartą” postawę. Ktoś, kto mocno zaprze się na podłożu i nie zegnie się w pół pod wpływem wykonywanej pracy. Ktoś, komu mięśnie brzucha nie „odmówią posłuszeństwa” i nie pozwolą na przegięcie torsu w przód. Na grzbiecie konia nikogo wprawdzie nie trzeba „dźwigać” ale postawa z silnymi mięśniami brzucha spowoduje, że staniecie się osobą, z którą podopieczny będzie chciał współpracować, której zaufa, której zawierzy swój los i będzie posłuszny. Posłuszny tempu i rytmowi, który chcecie „przypisać” chodom zwierzęcia.  



„Znajdźcie” swoje mięśnie brzucha robiąc proste ćwiczenie. Poproście kogoś, by ciągnąc was za ręce próbował „zmusić” was do ruszenia się w przód. Przyjmijcie zapartą postawę ciała, która pozwoli wam nie ruszyć się z miejsca. Jest jednak jeden warunek. To zapieranie nie może wiązać się z nadmiernym odchylaniem. Musicie zachować poczucie równowagi, by w momencie, gdy ciągnący towarzysz puści wasze ręce, nie upaść do tyłu.




W zapartej postawie można też sobie pozwolić na pomaszerowanie za ciągnącą osobą regulując tempo i rytm stawianych kroków.








Słabe, nierozciągnięte i niepracujące mięśnie brzucha pozwolą, by ciało zgięło się w pół.

                               


Napisałam na początku, że dzięki mięśniom brzucha „uruchamiamy” „mechanizm hamowania” z tyłu ciała konia. Ale jest to hamowanie silnikiem. To znaczy, że silnik musi pracować, by „pojazd” mógł zahamować. Taki silnik, w fazie pracy w zadniej części konia, utrzymują aktywne łydki jeźdźca. Nawet, gdy jeździec “prosi” swojego wierzchowca o zatrzymanie się, powinien przesłać równocześnie polecenie, by do pozycji: “stój” wierzchowiec przeszedł “nie wyłączając silnika”. Reasumując: “prośba” skierowana do podopiecznego o wyregulowanie tempa, rytmu i rodzaju chodu, to konfiguracja sygnałów dawanych aktywnie pracującym ciałem i łydkami. Konfiguracja umożliwiająca jeźdźcowi zaniechanie hamującej pracy wodzami.






środa, 28 września 2016

TEMPO W KŁUSIE I GALOPIE


Przeczytaj: 
Tempo w stępie

Kłus jest chodem, w którym bardzo często wlokący się wcześniej wierzchowiec, zaczyna pędzić. Pędząc, w ogóle nie reagując na „sygnały” opiekuna, którymi próbuje wymusić on na podopiecznym zwolnienie tempa. Koń ostatecznie zareaguje, i owszem, ale na nakaz przejścia do stępa. Zmiana tempa w kłusie to w wielu przypadkach zadanie nie do wykonania. Taki stan rzeczy uwidacznia się jeszcze mocniej podczas ćwiczeń na drążkach, podczas najazdu na przeszkody i podczas wyjazdu w teren. W takich wyprawach po kilka par (koń-jeździec) wierzchowce „słuchają” na wzajem swojego tempa albo prześcigają się w narzucaniu tempa. Nie ma oczywiście reguły. Widywałam bezowocne wysiłki jeźdźca próbującego namówić do przyśpieszenia klacz wlokącą się w kłusie tak samo jak w stępie. Jednak taki efekt „pracy” zwierzę fundowało na placu ćwiczeń- jadąc w teren, klacz już pędziła. Problemy z namówieniem do energicznego kłusa pojawiają się również i natychmiast przy trudniejszych ujeżdżeniowych ćwiczeniach jakimi są chody boczne. Pędzący przed chwilą koń nagle „gaśnie”.




W galopie sytuacja wygląda podobnie jak w kłusie: jeden koń pędzi innego trzeba pchać. W obu przypadkach o kontrolowanej regulacji tempa, jakim galopuje koń, nie ma co marzyć. Przy próbach wyregulowania tempa sygnały, które wysyła wierzchowiec, brzmią: „albo będę pędził w galopie albo przechodzę do kłusa”. W przypadku konia „do pchania” sygnały brzmią : „mam galopować, to mnie pchaj. Robisz to zbyt słabo, pchaj mocniej.” Dodatkowo, pędzącego w galopie wierzchowca trudno zmusić nawet do przejścia do niższego chodu. Zaś koń, który wymaga pchania w galopie, często samowolnie przechodzi do kłusa i ciężko namówić go do zagalopowania.

Zanim rozwinę temat tego postu na chwilę muszę wrócić do tematu tempa w stępie i „zająć się” koniem pędzącym w stępie. Praca z takim wierzchowcem, nad zwolnieniem tempa, za pomocą samych wodzy skutkuje tym, że zwierzę zaczyna caplować. Czyli zaczyna ono podkłusowywać bardzo drobnymi kroczkami. Przy tym, albo zadziera głowę w górę i otwartym z bólu pyskiem walczy z silnymi rękami jeźdźca, albo ucieka od bólu „chowając się za wędzidło”. Konfiguracja sygnałów zwalniających, o których pisałam w poprzednim poście, z pukającymi łydami, może również nie przynieść pożądanego efektu. Problemem pracującej pary, „blokującym” dojście do porozumienia w sprawie zwolnienia tempa, są owe drobne kroczki stawiane przez podopiecznego.

W każdym chodzie, oprócz pracy nad „wyregulowaniem” tempa w jakim ma zwierzę pracować, można również „określić” podopiecznemu rytm w jakim ma stawiać kroki oraz ich długość. Od razu muszę zaznaczyć, że jeździec powinien pracować nad długością i rytmem kroków stawianych kończynami zadnimi. To ich praca warunkuje sposób w jaki zwierzę będzie stawiało kroki przednimi nogami. „Bawiąc” się w ćwiczenie: „wolniej – szybciej”, które opisałam w poprzednim poście, jeździec prowokuje wierzchowca do wydłużania kroku podczas „rozpędzania” i skracania kroku podczas „zwalniania” tempa. Dzięki pracy łydek sugerujących zwierzęciu utrzymanie równego rytmu, stawiania kroków, skracanie ich wiąże się z wyższym, bardziej energicznym podnoszeniem nóg. Wyobrażanie sobie „procesu rozpędzania i zwalniania” przez pryzmat długości kroków i ich rytmu, pomaga w namówieniu zwierzęcia do właściwej pracy. Ciało człowieka „zachowuje się” tak, jak podpowiada mu wyobraźnia. Jeżeli jeździec wyobrazi sobie długi, posuwisty albo krótki i „radosny” krok podopiecznego, to podświadomie nie pozwoli koniowi rozhuśtać swoich bioder inaczej, niż w sposób jaki wynikałby z takiego kroku.

Przy caplującym i pędzącym w stępie koniu, ćwiczenie: „wolniej -szybciej”, zaczynamy od namówienia podopiecznego do zwolnienia tempa. Jednak w tym przypadku nie można tego zrobić poprzez wyegzekwowanie skrócenia kroku. On już jest bardzo, bardzo krótki. Do zwalniającej pracy ciałem, do angażującej koński zad pracy łydkami należy dodać pracę „namawiającą” konia do wydłużenia kroku i stawiania ich spokojnie i posuwiście. Człowiek na końskim grzbiecie powinien podążać biodrami za ruchem zwierzęcia. Nie może to jednak być podążanie bezmyślne i bezwolne. Ciało jeźdźca powinno wysyłać zwierzęciu informację: „”pójdę” za tobą ale warunek jest taki, że ja określę w jaki sposób wspólnie będziemy się poruszać. To ja określę jak długimi krokami wspólnie pomaszerujemy i w jakim rytmie będziesz je stawiał”.

Kroki pędzących w kłusie koni zazwyczaj są również krótkie i „płaskie”. Zwierzęta szybko „przebierają” nogami i nie wysilają swoich stawów do energicznego i wydajnego zginania. Pędzące konie zwyczajnie szurają nogami po podłożu. Jeździec musi więc wysłać informację: „proszę zwolnij, ale wydłuż krok i stawiaj nogi w wolniejszym rytmie. Najpierw trzeba wydłużyć „szurający” krok, by móc go potem skrócić, równocześnie „podnosząc”. Podczas kłusa jeździec najczęściej anglezuje, nie ma więc do dyspozycji „narzędzia” do regulowania długości i rytmu kroków, jakim są „huśtające się” w siodle biodra. Jednak te biodra unoszą się w górę i „opadają” na siodło. Czas, w jakim przemierzają nasze „biodra” odległość od siodła do niezbyt odległego punktu nad nim, a później drogę powrotną, jest dla zwierzęcia źródłem informacji o tym, jak długie ma stawiać kroki i w jakim rytmie. Uprzedzając głosy krytyki i sprzeciwu od razu piszę, że owszem, jeździec podąża, jak w stępie, za ruchem konia, jeździec wykorzystuje „podrzucający” ruch końskiego grzbietu do podniesienia się w siodle, ale znowu, jak podczas stępa, nie musi robić tego bezmyślnie i bezwolnie. Świadome, kontrolowane i wydłużające czas „opadania” przysiadanie w siodło, „namawia” podopiecznego do wydłużenia kroku. Nie można tego pomylić z wydłużaniem długości odległości jaką przebywają biodra jeźdźca. Chcąc wydłużyć koński krok nie powinniście „wyskakiwać” wyżej nad siodło. Anglezując, odległość podnoszenia bioder należy minimalizować i nauczyć się „przemierzać” ją w różnym czasie.

Reasumując: do zwolnienia tempa w kłusie potrzebna jest konfiguracja sygnałów „zwalniających”, które przekazuje ciało jeźdźca, sygnałów angażujących do pracy zadnie nogi konia, których przekaźnikami są pracujące łydki jeźdźca. Do pomocy macie „szarpnięcia” wodzami przypominające klepnięcia wędzidłem w pierś konia plus rytm waszego anglezowania, albo rytm „huśtających się” bioder podczas kłusa ćwiczebnego. A jak pracować gdy wierzchowiec „wlecze się” w kłusie? Tutaj odeślę was do postu: „Koń samo-niosący”.

Nie zapominajcie jednak, że każdy koń reaguje nieco inaczej na poczynania jeźdźca w siodle, na niemożność poradzenia sobie z narzuconymi zadaniami, na brak równowagi, na ból wynikający ze złego ustawienia ciała. Nie próbuję napisać tu przepisu na pracę z koniem. Na pewnych przykładach i opisach ćwiczeń wskazuję wam, jakie jeździec ma „narzędzia” pracy do dyspozycji i jakie przesyłają one informacje w zależności od tego, jak się je ze sobą połączy i skonfiguruje.




Galop to najtrudniejszy chód do pracy nad tempem i rytmem ruchu. W galopie, z jeźdźcem na grzbiecie, wierzchowiec czuje się najmniej pewnie. A jeździec czesto ma poczucie pewności tylko wówczas, gdy się dobrze czegoś trzyma albo, gdy z niewiarygodnym wysiłkiem wciskających się w siodło bioder i rąk trzymających końską mordę, uda się mu ograniczyć energiczny i wydajny ruch galopu. Galop powinien być radosnym, wyraźnie podskakującym ruchem. Pomyślcie o dziecku radośnie podskakującym, gdy przy tym ruchu wysoko „podrzuca” kolana. Widzieliście kiedyś wolny ale radosny galop? Konie albo „zasuwają” niekontrolowanym, szybkim tempem albo powłóczą tylnymi nogami, sprawiając wrażenie zwierząt pozbawionych jakiejkolwiek energii. Tylne nogi konia w galopie, bardzo często, sprawiają wrażenie jakby były stawiane w rytm kłusa, mimo galopujących przednich nóg. Bo momentami tak zwierzę nimi pracuje. I znowu, w obu przypadkach, konie stawiają krótkie, szurające o podłoże kroczki, tylko „przebierają” nimi w różnym tempie. Podkłusowywanie przez konia podczas galopu tylnymi nogami, jest efektem tego (między innymi), że krótkiego i płaskiego kroku w galopie, nie jest on w stanie zrobić tak wolno jak oczekuje tego opiekun.

Ćwiczenia z regulowaniem tempa, długości, rytmu i „wysokości” kroków konia podczas stępa i kłusa, pomagają równocześnie pracować nad zaangażowaniem do pracy zadnich kończyn konia, nad wzmocnieniem mięśni zadu, nad odciążeniem przeciążonego przodu ciała i nad prawidłowym rozłożeniem jego ciężaru. Moim skromnym zdaniem, bez umiejętności pracy z koniem nad zmianą tempa i rytmu w stepie i kłusie, bez umiejętności pracy nad równowagą zwierzęcia w stępie i kłusie, niczego nie uda się zmienić na lepsze podczas galopów. Bez bardzo dobrego „opanowania” ćwiczeń, które opisałam w tych dwóch postach, nie „namówicie” wierzchowca na płynny i energiczny ruch w galopie pod wasze „dyktando”. Sygnały i ich konfiguracje, w jakich należy pracować nad tempem, opisane przy stępie i kłusie, nie przyniosą efektu w galopie, gdy nie będziecie umieli „namówić” konia na odciążenie przodu ciała. Nie przyniosą efektu, gdy koń nie zostanie przygotowany fizycznie do zmian w galopie i nie wzmocni mięśni zadu podczas pracy w niższych chodach. Konie najbardziej „boją się” braku równowagi własnego ciała właśnie podczas galopów. Próby wydłużenia kroku, przy braku równowagi, spotęgują u konia ów strach i „zaowocują” bardziej wyraźnym oparciem się konia na rekach jeźdźca oraz spięciem mięśni ciała i stawów nóg, Zwierzę nie będzie w stanie niczego zmienić w galopie, bez zrozumienia sygnałów podczas pracy w stępie i kłusie, „proszących” o odciążenie i rozluźnienie przodu ciała.

Wszystko to jest ciężką i żmudną pracą z wierzchowcem. Na dodatek, przy takiej pracy zwierzęta zaczną więcej do was „mówić”, a wy zaczniecie „słyszeć” więcej informacji wysyłanych przez podopiecznego. Pojawiają się kolejne problemy z dogadaniem się co do wspólnego sposobu pracy. Żeby je rozwiązać, trzeba będzie sięgnąć po większą wiedzę. Nie wszystkim odpowiada jeździectwo wiążące się z nieustanną pracą i zdobywaniem wiedzy. Dla niektórych jeźdźców podstawa jeździectwa to wyprawa w teren na podopiecznym. Ja to całkowicie rozumiem. Jednak pomyślcie jak dużo przyjemniejsza byłaby ona, gdybyście potrafili bez problemu regulować tempo jazdy podczas samotnej wyprawy, jak i podczas wyprawy z innymi jeździeckimi parami. Gdybyście potrafili namówić konia do zwolnienia tempa, gdy inne konie popędziłyby gdzieś przed siebie. Gdybyście potrafili „namówić” konia na utrzymanie spokojnego równego tempa, gdy inne konie zaczęłyby się ścigać albo zanadto oddaliły się od was. Gdybyście potrafili płynnie i spokojnie galopować przy koniach, które zasuwają niekontrolowanym kłusem. Albo wydajnie kłusować przy galopujących koniach. Pomyślcie, ile problemu stwarza wierzchowiec przed wami, który galopuje, kłusuje czy idzie stępem wolniej niż wasz podopieczny- albo zbyt szybko. Pomyślcie, jak to mogłoby być, gdyby taka sytuacja przestała być dla was problemem. I....jaką przyjemność sprawiałaby koniowi jazda pod człowiekiem, którego sygnały pozbawione siły, byłyby dla niego zrozumiałe, a jego sprawność fizyczna pozwalałaby na prawidłowe i bezproblemowe ich wykonanie.


czwartek, 22 września 2016

TEMPO W STĘPIE




Regulowanie tempa danego chodu jest w jeździectwie trudną sztuką. Po pierwsze: w wielu jeźdźcach tkwi przekonanie, że sprawę można załatwić zaciągniętymi mocniej wodzami. Wodze w jeździectwie są ciągle hamulcem, którego działanie wzmacnia się „czarną wodzą”, gdy wersja podstawowa zawodzi. Widujemy potem „obrazki” koni, którym wżyna się wędzidło w kąciki „ust”, które z bólu zadzierają łeb w górę, z bólu otwierają „paszczę” i u których widać ten ból w przerażonych oczach. Szkoda, że jeźdźcy nie mają możliwości obserwowania oczu i pyska podopiecznego podczas jazdy na nim. Po drugie: sygnały, które mają „pobudzić” zwierzę, kojarzą się jeźdźcom z koniecznością włożenia w nie sporego wysiłku. Kojarzą się z bodźcami, które mają konia wyraźniej pchać. Gdy zwierzę stawia opór, „wprawia się w ruch”pomoce zadające ból zakładając, że „uciekając” od bólu koń w końcu przyspieszy. Ostrogi i baty jeździeckie są przydatnymi pomocami ale nie powinny być używane jako bodźce, które mają wprawić zwierzę w ruch na zasadzie bolesnej presji. Po trzecie: jeźdźcom łatwiej „rozmawiać” z koniem językiem na poziomie - „poniżej podstawowego”. Łatwiej rozmawiać prostymi poleceniami: „rusz”, „zatrzymaj się”, „przejdź do kłusa , do stępa”. W taki monolog jeźdźca koń nie musi wkładać skupienia ani umysłowego zaangażowana. Reakcji na jednowyrazowe polecenia może „nauczyć się” on na pamięć. Za to „dialog” ze zwierzęciem np.:

Jeździec: -„ jedź kłusem, ale bardzo wolnym, tak jakbyś biegł relaksującym truchcikiem. Podnoś przy tym wyżej nogi i, uwaga, skup się, nadaję tobie rytm kłusa jakiego od ciebie oczekuję.

Koń: -„chciałbym zwolnić ale nie wiem jak to zrobić, nie mogę sobie poradzić, nie mogę swobodnie nieść własnej głowy i szyi, może pomożesz mi ją nieść? ”,

Jeździec:- „nie będę niósł twojego ciężaru. Wydłuż krok stawiając tylne nogi, tylko nie przyspieszaj. Moje łydki nie proszą o przyspieszenie tylko o zaangażowanie w pracę twoich zadnich kończyn” itd.,

wymaga i od jeźdźca i wierzchowca zdecydowanie większej uwagi, skupienia, rozumienia i zaangażowania we wspólne relacje. Takie „dialogi”, to już „wyższa szkoła jazdy”, a namówienie wierzchowca do poruszania się w różnych tempach w danym chodzie, wymaga „bogatej konwersacji”.

Stęp jest chodem traktowanym w jeździectwie bardzo „po macoszemu”. Zauważcie, że w stępie prawie w ogóle nie robi się treningów. Instruktorzy jeździectwa „przeczekują” stęp, by zająć się szkoleniem adeptów dopiero, gdy przejdą z koniem do kłusa i galopu. W stępie wierzchowiec ma się tylko nieco rozruszać i „rozgrzać” przed „właściwym” treningiem. Wielu z was musi jednak przyznać, że to rozgrzewanie konia i próby rozruszania go nastręczają sporo problemów. Jakże powszechny jest obrazek zwierzęcia, z jeźdźcem na grzbiecie, który lezie. Nawet nie idzie tylko powłóczy noga za nogą, jakby „szedł za karę”. Znam jednak przypadki wierzchowców, które pędzą w tym chodzie.

Proponuję więc byście zaczęli pracę nad regulowaniem tempa wierzchowca w każdym z chodów. Zacznijcie od stępa. Tak jak już napisałam wyżej, częściej zdarza się sytuacja, w której koń z jeźdźcem na grzbiecie wlecze się w tym chodzie. Rozpatrzmy więc najpierw ten przypadek. Sygnały namawiające opornego konia do zwiększenia tempa muszą być bardziej intensywne, a nie coraz silniejsze. Wzmacniając ściskanie boków konia łydkami, pchanie biodrami, napinanie pośladków i wciskanie ich w siodło, człowiek napina całe swoje ciało, czasami do granic możliwości. Takie napięte ciało jeźdźca prowokuje zwierzę do takich samych napięć mięśni i stawów, co niewiarygodnie przeszkadza mu w poruszaniu się. Zwierzę idzie na pamięć ale każde dodatkowe, siłowe próby rozruszania go przez jeźdźca, potęgują u niego blokadę mięśni i stawów. Jest mu coraz trudniej iść. Użyty jako bolesna presja bat czy ostrogi powodują, że spięte i sztywne ciało bezmyślnie ucieka od owych pomocy. Przy porozumiewaniu się z koniem powinna obowiązywać zasada – im mniej siły tym lepiej. Zasadę tę można zastosować pracując łydkami. Można wzmocnić intensywność sygnału bez wzmacniania siły. Mało tego, pracujące łydki jeźdźca powinny być pozbawione siły tak jak całe jego ciało. Wyobraźcie sobie, że wasze mięśnie, i to każdy z osobna, mają zdolność samodzielnego oddychania. W pukających w koński bok łydkach mięśnie powinny być akurat przy długim i spokojnym wydechu. Dokładnie tak samo mięśnie ud czy pośladków. Uda nie mogą być „narzędziem” do trzymania się w siodle. Powinny „opadać”, jak wypuszczony z ręki, pionowo ustawiony kij. Rozluźnione biodra jeźdźca muszą „sugerować”, iż „chcą” być obszernie rozhuśtane, a nie próbować wyraźniej „rozhuśtać” podopiecznego.



Nie jest to jednak koniec sygnałów. Ponieważ, jak już pisałam, zwierzęciu łatwiej reagować na proste polecenia, pracę jeźdźca może ono chcieć potraktować jako sygnał przejścia do kłusa. To przejście jest łatwiejszym do wykonania poleceniem niż intensywny i energiczny stęp. Dlatego, przy tych podganiających konia łydkach, jeździec musi informować wierzchowca, iż nie wolno mu zmieniać chodu na wyższy. Można tego dokonać bez hamującego użycia wodzy. Informują o tym mięśnie podbrzusza jeźdźca. 


Wyobraźcie sobie wyrastającą z przedniego łęku siodła pionową rurę. Wasze mięśnie brzucha, te poniżej pępka, powinny nieustannie „przylegać” do tej rury. Pępka nie wypychajcie, pępek należy wciągnąć. Im bardziej wasz wierzchowiec pragnie przejść do kłusa tym mocniej należy przyciskać mięśnie podbrzusza do „rury”, nie zaprzestając oczywiście pukania łydkami. Gdy zwierzę zrozumie, że wasze pomoce nie proszą o przejście do kłusa, mięśnie brzucha mogą maksymalnie zmniejszyć „nacisk”. Bardzo ważna jest wyobraźnia, w której „budujecie” tempo i rytm marszu. Dzięki temu wasze ciało, mimo iż znajduje się w siodle, zachowuje się tak, jakby maszerowało na własnych nogach. Może ono być wówczas informatorem mówiącym podopiecznemu, że kłus nie jest waszym celem, tylko intensywny marsz. Jednak człowiek, który nigdy w ten sposób nie pracował z koniem, potrzebuje do pomocy wodze. Sygnały dawane nimi przy informowaniu zwierzęcia, że nie wolno mu zakłusować, powinny być krótkimi, powtarzanymi szarpnięciami. Przy takim ich używaniu wyobraźcie sobie, że chcecie wędzidłem klepnąć konia w pierś, a nie pociągnąć za pysk.

Podczas takiego ćwiczenia z „rozpędzaniem” dobrze jest jest podnosić „poprzeczkę”. Zwiększać tempo stępa aż do granicy przejścia do kłusa. Aż do momentu, w którym wierzchowiec musi się skupić i być czujnym, by zrozumieć czy jeździec nadal chce podążać w owym stępie, czy może przy następnym kroku „poprosi” o zakłusowanie. A wy w ramach ćwiczenia, zamiast o to poprosić, zacznijcie sugerować konieczność zwolnienia tempa. Wydawałoby się, że nic prostszego: trzeba tylko zaprzestać używania pomocy zwiększających tempo. Nic bardziej mylnego. Fakt, że pozwolicie wrócić zwierzęciu do tempa sprzed „rozpędzania” nie będzie waszym poleceniem. Będzie przyzwoleniem na podyktowanie tempa przez podopiecznego. Nie bierzemy też pod uwagę zaciągania wodzy. Waszym zadaniem bowiem jest nauczenie wierzchowca, by mimo wolnego tempa, szedł energicznie z zaangażowaną do pracy tylną częścią ciała. Poproście zaprzyjaźnioną osobę, by idąc obok waszej pary (jeździec na końskim grzbiecie), zaczęła „zatrzymywać” wam podopiecznego. Osoba ta powinna chwycić wodze i lekkimi szarpnięciami sugerować ów „manewr” Powinna również zaprzeć się całym ciałem, jakby „zaznaczała”: „nie dam się dalej ciągnąć”. W tym czasie waszym zadaniem będzie nie dopuścić do zatrzymania wierzchowca. Nadal powinniście pracować łydkami i ciałem w sposób opisany powyżej. Inaczej mówiąc nadal namawiacie konia do zwiększenia tempa. Ponieważ jednak „ktoś” to zadanie będzie wam utrudniał, intensywność pracy łydkami będziecie musieli wyraźnie zwiększyć. To krótkie ćwiczenie uświadomi wam, jak „dużo pracujących łydek” potrzeba, by w prawidłowy sposób zmniejszyć tempo stępa. Pomagającą wam osobę zastępujecie pracą mięśniami brzucha, pracą ciałem i „klepnięciami wodzami w pierś”. Powinny one „sugerować” zwierzęciu chęć zatrzymania, dlatego że dopiero w konfiguracji z pukającymi łydkami „tworzą” informację mówiącą: „zwolnij tempo w stępie.

Oczywiście, w tych niewielu przypadkach w których koń pędzi w stepie, ćwiczenie nad regulowaniem tempa zaczynamy od zwalniania go. I w tym przypadku potrzebny jest skonfigurowany sygnał. Nie wystarczą sygnały przekazywane wodzami, mięśniami brzucha i ciałem. Te pomoce w zestawieniu z pracującym łydkami wyegzekwują od zwierzęcia pracę zadem jako siłą napędową. Nauczą odciążać przód ciała i równoważyć ciało. Dadzą szansę zwierzęciu na rozciąganie mięśni grzbietu i prężenie – „koci grzbiet”. Nauczą konia skupiać się na jeźdźcu i angażować myślenie do pracy z opiekunem. A to wszystko ułatwi zwierzęciu wykonanie polecenia: „zwolnij”. Skoro jednak wlokącego się konia uczymy zwalniać tempo na nasze polecenie, to „pędzącego” uczymy iść szybkim, podyktowanym przez nas tempem. Skoro podyktowanym, to jak się pewnie domyślacie, nie należy pozwolić iść zwierzęciu „po swojemu”. Nawiążę do tego jeszcze w następnym poście.

Zapytacie jaki jest sens takiej pracy i jaki z niej pożytek? Oprócz tego o czym już napisałam, czyli pracy wierzchowca w skupieniu, zrozumieniu, w równowadze i w harmonii, przy tym ćwiczeniu pracujecie również nad ustaleniem hierarchii. W małym stadzie, jaki tworzą jeździec i jego podopieczny, na wyższym szczebelku hierarchii znajduje się ten „członek grupy”, który dyktuje jakim tempem i rytmem para podąża. Żeby jeździec znalazł się na owym wyższym szczebelku nie wystarczy, by określał rodzaj chodu niosącego go zwierzęcia. To, że w jakiś sposób namówicie konia do ruszenia do stępa, do zakłusowania i do zagalopowania, nie świadczy o tym, że staliście się przywódcą „stada”. Musicie jeszcze umieć „określić” w jaki sposób podopieczny ma iść danym chodem. CDN

Powiązane posty:


wtorek, 16 sierpnia 2016

GDZIE KOŃ "MA" "KIEROWNICĘ"?


Po raz kolejny wracam do postu z blogowych początków zamierzając rozbudować jego treść. Dotyczy on sposobu prowadzenia konia. Ponieważ treść postu: 
„Poczucie sterowania zadem” jest króciutki, przytoczę go w całości: „Wielu jeźdźców nie zdaje sobie sprawy , że powinni dążyć do tego, by w czasie pracy z wierzchowcem "kierować" nim przy pomocy jego zadu. Jeżdżąc konno siedzicie mniej więcej w połowie zwierzęcia i niestety większość z was skupia się tylko na tej części konia, którą ma przed sobą. O tym, co jest z tyłu zapominacie. Spróbujcie sobie wyobrazić koński tył jako „istotę”, która biegnie za wami. Siedząc w siodle tworzycie z bioder i nóg coś w rodzaju bramy wjazdowej, przez którą ta „istota” chciałaby was wyprzedzić. Podczas jazdy musicie działając łydkami "poprosić" zad konia, żeby ustawił się w takiej pozycji, by nie zahaczył o żadną z kolumn (uda) "bramy", gdyby naprawdę miał pod nią przebiec.” 


Każdy człowiek wsiadający do jakiegoś pojazdu lub na pojazd chce mieć ( i ma ) kierownicę z przodu, przed sobą. Na grzbiecie konia nasza „kierownica” jest z tyłu za naszymi plecami. Z przodem zwierzęcia, jako kierowcy, pracujemy nad takim jego ustawieniem, by prowadzący nasz pojazd „zad” mógł „pchnąć” ów przód we właściwym kierunku.

Na pewno każdy z was toczył przed sobą śnieżną kulę. Taka tocząca się bryła to przód konia, a pchający ją w danym kierunku człowiek, to koński zad. Żeby wasza kula potoczyła się w kierunku, który dla niej wybraliście, nie można skupić się tylko i wyłącznie na turlaniu jej do przodu. Trzeba pilnować, by nie zboczyła z drogi i nie „uciekała” w niewłaściwym kierunku. Dodatkowo kształtujemy naszą bryłę tak, by była jak najbliższa idealnej kuli, gdyż dużo łatwiej „prowadzić' ją we właściwym kierunku. Gdy bryła jest kanciasta, to na większej czy nawet mniejszej nierówności podłoża może „się zaciąć”, „zablokować” i za nic nie ruszymy jej dalej w wybranym kierunku. Wiadomo, że z przedniej części naszego wierzchowca nie tworzymy kuli ale pewna analogia do pracy z końskim przodem istnieje. Przy pomocy sygnałów skupiających, rozluźniających i „proszących” o prawidłowe ustawienie szyi, łopatek, klatki piersiowej „budujemy” „zwarte”, „plastyczne” i elastyczne ciało dążąc do idealnej jego formy. Tak ukształtowaną „bryłę” końskiego przodu ustawiamy idealnie w jednej linii z pchającym ją tyłem zwierzęcia.

Żeby jednak udało wam się „te dwie części” konia ustawiać w takim „szyku”, przydatny będzie punkt albo nawet punkty odniesienia. Najlepszym punktem, względem którego możemy tworzyć taki „szyk”, jest jeździec. Wszelkie pomoce „proszące” wierzchowca o ustawienie ciała powinny mu sugerować: ustaw swój zad dokładnie za moimi plecami, a przód tuż przede mną. Trochę tak, jakby przód ciała konia, jeździec i tył wierzchowca „szły” gęsiego. W zależności od wykonywanego manewru zmienia się tylko linia, wzdłuż której prosimy zwierzę o ustawienie się w równej linii z nami. Ta linia powinna pokrywać się z linią środkową trasy, po której prowadzimy podopiecznego. Jednak bez względu na to, czy jedziecie po prostej, czy po łuku szerokim, czy ciasnym, powinno towarzyszyć wam uczucie, że zad koński podąża idealnie za waszymi plecami, a przód jest ustawiony tak, że „przytulony” oparłby się dokładnie o środek waszej klatki piersiowej.

Teraz wyobraźcie sobie bramkę z wąskim „prześwitem”, w którą „wprowadzacie” końskie „części” siedząc na ich „szczycie”. A najlepiej stwórzcie podczas treningu taką bramkę z dwóch wysokich słupków, na przykład od przeszkód. Żeby zrozumieć cały proces prowadzenia zadem, w bramkę powinniście wjeżdżać z zakrętu. Wyobraźcie sobie również, że bez względu na to, czy ów zakręt jest „ciasny”, czy jedziecie szerokim łukiem, to zad zwierzęcia powinniście „poprosić”, by podjechał do bramki ustawiony na wprost jej środka. Nie chodzi tylko o to, by zad przejechał dokładnie przez środek przestrzeni między bramkami. Chodzi o to, by nie wjechał w ten środek po skosie, czyli, by nie ściął zakrętu. Gdyby słupki owej bramki były rozstawione dokładnie na szerokość konia, to tylko takie wprowadzenie zadu w przestrzeń między nimi dałoby gwarancję, że zwierzę nie zahaczy biodrem i łopatką o słupek bramki. Każda trasa, obojętnie jaka, po której prowadzimy konia, to „zestaw bramek ustawionych co krok”. Wyznaczając trasę marszu dla wierzchowca, takie „bramki” jeździec powinien tworzyć w wyobraźni, a potem przełożyć to na „pomoce” i sygnały, i „stworzyć” „słupki” z własnych ud. „Udowe słupki” nigdy nie powinny trzymać, przytrzymywać, podtrzymywać czy pchać konia. One wyznaczają granicę ścieżki, po której chcecie „poprowadzić” konia, a łydki jeźdźca proszą zad: „przejdź przez bramkę dokładnie jej środkiem”. Dobrze jednak, gdy nasz podopieczny czuje, że owych słupków nie da się „ruszyć z miejsca”. Gdybyśmy tworzyli słupki z drewnianych bali, to byłyby one najbardziej stabilne po wkopaniu ich znacznej części w ziemię. Jeździec swoich ud nie wkopie w ziemię, ale ustawiając je w pozycji jak najbliższej pionu daje zwierzęciu wyraźną sugestię, gdzie znajduje się prawa i lewa granica ścieżki po której wspólnie podróżują. „Stabilność” tych „udowych słupków” „wzmocni” wyraźne naciąganie kolan wraz z udami w dół. Gdyby kolana jeźdźca znajdowały się tuż nad ziemią, to maksymalne naciąganie ich, by opuścić je jeszcze trochę w dół, byłoby tym właściwym „wyznaczaniem granic” ścieżki. Chodzi tu o swego rodzaju wysiłek, który „pozwoliłby” waszym kolanom „szurać” po podłożu mimo, że czujecie trudność i ograniczenia wynikające z siedzenia na „kimś” przypominającym kształtem beczkę.

Każdy koń to „osobnik” zasługujący na indywidualne podejście. Jednak, żeby ułatwić wam lepsze zrozumienie tego co przeczytaliście, pokażę wam jak najczęściej prowadzone są wierzchowce w niewłaściwy sposób.

Zad „idący” wewnątrz łuku. Efektem takiego nie – prowadzenia zadu jest „wypadanie” zewnętrznej łopatki konia poza zewnętrzną granicę „wyznaczonej” do jazdy ścieżki. Gdyby tak nieustawionego konia „przeprowadzić” przez „ćwiczebną” bramkę, wierzchowiec zahaczyłby łopatką o zewnętrzny słupek, a biodrem o wewnętrzny. Jeździec, przy takim układzie ciała, czuje „zawieszony” spory ciężar swojego podopiecznego na zewnętrznej wodzy - a „wyrobienie” zakrętu staje się poważnym problemem. Największym i najczęściej popełnianym błędem przez jeźdźców, przy próbie „ratowania” sytuacji, jest ciągnięcie za wewnętrzną wodzę. Jest to „rozpaczliwy” odruch zmuszający podopiecznego do wykonania zakrętu mimo braku fizycznych możliwości. „Sygnał” taki w żaden sposób nie kształtuje prawidłowej „bryły” przodu końskiego ciała. Za to potęguje zniekształcenie „owej formy”. 

Zad „idący” na zewnątrz łuku. W tym przypadku swój ciężar koń opiera na wewnętrznej wodzy, a zakręt, łuk czy koło, na pokonanie którego namawiacie zwierzę, jest zawsze dużo mniejsze i ciaśniejsze od zamierzonego. Jak się pewnie domyślacie tutaj największym błędem jest próba ratowania sytuacji poprzez ciągnięcie za zewnętrzną wodzę.

środa, 20 lipca 2016

KOŃ "SAMO-NIOSĄCY"


Podstawą partnerskiej współpracy jeźdźca i konia jest prowadzenia zrozumiałego dla obu stron „dialogu”. Ten post jest dwieście drugim na tym blogu i wszystkie są o tym, co i jak należy wierzchowcom „mówić” i o tym, co zwierzę może chcieć przekazać opiekunowi poprzez pewne zachowania. Informacji, które powinni sobie wzajemnie przekazywać człowiek i jego podopieczny, jest więc spora ilość. Podczas pracy z wierzchowcem należy rozmawiać na temat jego ustawienia, rozluźnienia, równowagi, skupienia, zrozumienia treści sygnałów i na temat rozwiązywania problemów technicznych konia, jakie może on mieć przy wykonaniu polecenia. Wszystkie te treści będą zrozumiałe dla zwierzęcia i będzie ono szybciej uczyło się znaczenia nowych sygnałów, gdy będzie koniem „samo-niosącym”. „Samo- niesienie” jest wręcz nieodzowne do prawidłowej pracy ze zwierzęciem.

Kiedy jedziecie na rowerze, to podczas pedałowania nieustannie napędzacie pojazd. Jednak od czasu do czasu (może po to, by dać odpocząć nogom) rowerzyści intensywnie pedałując rozpędzają rower, by przez jakiś czas toczył się sam. Takie toczenie się, to swego rodzaju właśnie „samo-niesienie”. W przypadku roweru to bardziej „samo-toczenie”. Takie uczucie „samo-toczenia” wierzchowca powinno towarzyszyć jeźdźcowi podczas pracy z nim w każdym z chodów. Jednak, gdy na rowerze konieczne jest rozpędzenie pojazdu, by jak najdłużej się toczył, to w przypadku wierzchowca nie wiąże się to ze zwiększaniem przez niego prędkości. Koń powinien zrozumieć, że „rozkręcające” go łydki pasażera proszą o wypracowanie i utrzymanie takiego sposobu poruszania, który nie niesie za sobą konieczności nieustannego i siłowego popędzania go przez pasażera. Dla wierzchowca, który jest uczony „samo-niesienia”, staje się ono po pewnym czasie nawykiem. Jeździec „zwolniony” dzięki temu z powtarzania sygnału: „idź, idź, idź” ma większe możliwości, żeby „regulować” rytm, tempo chodu i długość kroków stawianych przez podopiecznego.

Korzystając jeszcze z porównania jazdy na rowerze do jazdy wierzchem, zwrócę uwagę na parę szczegółów:

„Samo-niosący” wierzchowiec, tak samo jak rower, musi mieć napęd z tyłu. W rowerze napędzającym jest tylne koło, u konia tylne nogi. Dzięki tylnemu napędowi, jeździec podróżujący na końskim grzbiecie nie będzie musiał „dźwigać” ciężaru przodu ciała, jakim „obdarowuje” go wierzchowiec, którego w ruch wprawiają przednie kończyny. Czyli, że komfort trzymania „kierownicy” na koniu będzie taki sam jak na rowerze. Trzymając kierownicę roweru z niczym nie musimy się siłować i nic nas nie ciągnie z dużą siłą.

Rower podczas „samo-toczenia się” z górki będzie się rozpędzał, a przy podjeździe pod wzniesienie wyraźnie zwolni. Natomiast „samo-niosący” koń, podczas schodzenia z niewielkiego wzniesienia jak i podchodzenia pod nie, zachowa wcześniej wypracowane tempo i rytm chodu.

Używając hamulca podczas jazdy rowerem człowiek musi się pilnować, by nacisnąć ten, który zadziała z na tylne koło. Gdy uruchomi hamulec przy przednim kole ma zagwarantowaną wywrotkę połączona z przekoziołkowaniem przez kierownicę. Im bardziej rozpędzony rower, tym bardziej spektakularny „koziołek” w przód. Rozpędzony koń z „napędem” z przodu ciała czuje się tak, jakby zaraz miał przekoziołkować w przód. Jego wieszanie się na wodzach, usztywnianie mięśni i stawów to forma ratowania się przed upadkiem, a hamowanie wodzami (przednim hamulcem) zwiększa prawdopodobieństwo upadku i potęguje strach wierzchowca przed owym upadkiem.

„Samo-niesienie” konia daje nieograniczone możliwości „wyhamowania” „pojazdu” za pomocą tylnych kończyn. Gdy jednak na rowerze to dłoń człowieka wciska tylny hamulec, na koniu „uruchamiamy” „hamulec” pracując ciałem i łydkami. Wbrew pozorom praca łydek jest konieczna, gdy jeździec „prosi” wierzchowca o zwolnienie i zatrzymanie. Im „krótszy” koń, im wyraźniej jego pracujące tylne nogi kroczą pod jego brzuchem, tym łatwiej mu prawidłowo „odpowiedzieć” na „prośbę” o zwolnienie tempa, zmianę chodu na niższy i o zatrzymanie. Pracujące przy zwalnianiu łydki jeźdźca informują również zwierzę, że mimo zwalniania nadal powinien „sam się nieść”.

Gdy rozpędzony rower toczy się sam, nogi „kierowcy” mogą w tym czasie „odpocząć”. Podczas pracy na koniu „samo-niosącym”, łydki jeźdźca powinny pracować nadal. Powinny być przekaźnikiem informacji „nadających” tempo marszu i rytm wierzchowca. Przekaźnikiem „sugerującym” konieczność korekty ustawienia ciała zwierzęcia, rozluźnienia mięśni i stawów.

Abstrahując już od roweru, „samo- niosący” wierzchowiec nie będzie bez polecenia zwalniał tempa i rytmu chodu podczas pracy wodzami i łydkami. Czyli, że nie zwolni on „marszu”, gdy „poprosicie” go o rozluźnienie, skupienie, o korektę ustawienia ciała i nie zwolni, gdy zaczniecie wspólnie wykonywać trudniejsze figury ujeżdżeniowe np. chody boczne.

Jak już wcześniej napisałam, „samo-niesienie” konia nie jest równoznaczne z nabieraniem przez niego prędkości. Koń „samo-niosący” nie będzie zwierzęciem pędzącym. Będzie „pojazdem”, dla którego zwiększenie i zmniejszenie prędkości w każdym chodzie nie będzie stanowiło problemu. Jednak etap nauki „samo-niesienia” może wiązać się z koniecznością rozpędzania zwierzęcia. Musi on zrozumieć, że „poproszony” o ruch, powinien zapamiętać „treść prośby” i kierować się nią podczas pracy, aż nie otrzyma kolejnych wskazówek, które zresztą również powinien zapamiętać do czasu otrzymania następnych, i tak w kółko. Owa „prośba” powinna informować wierzchowca o tym, że ma iść sam, bez konieczności nieustannego „zachęcania”. Powinna informować, że ruch ma być energiczny, radosny i zamaszysty. Zanim jednak zwierzę zrozumie „mechanizm” „samo-niesienia”, będzie zachowywało się tak, jakby chciało być pchane. Każde zachowanie wierzchowca jest swego rodzaju pytaniem zadawanym „pasażerowi”. Na etapie nauki, to „rozpędzenie” konia będzie pierwszą zachętą dla zwierzęcia do samodzielnego marszu. Jednak po paru krokach wierzchowiec zmniejszy tempo, zadając w ten sposób pytanie opiekunowi: „czy już mogę zwolnić? czy możesz mnie trochę popchać?” Oczywiście, największym błędem byłoby zacząć pchać konia biodrami i łydkami. Należy ponownie „poprosić” go o rozpędzenie się i pozwolić iść bez popychania, do momentu aż ponownie zada to samo pytanie. Gdy jeździec będzie konsekwentny w powtarzaniu i egzekwowaniu „prośby”, wierzchowiec zacznie zadawać pytanie o możność zwolnienia coraz rzadziej. Ostatecznie z niego zrezygnuje, a „samo-niesienie” stanie się nawykiem.

„Samo-niesienie”konia to również wyraz zaufania do jeźdźca. Wyobraźcie sobie wejście do pomieszczenia, które znajduje się tuż przed pracującym koniem. Zaraz za progiem jest jedna wielka niewiadoma. Koń nie wie co zastanie po przekroczeniu progu. Czuje obawę przed nieznanym, jednak odważnie przekracza próg, bo ma zaufanie do swojego opiekuna. Każdy krok wierzchowca podczas pracy powinien być jak przekraczanie tego progu. Jakbyśmy nieustannie odtwarzali tą właśnie chwilę. Zwierzę nie może przekraczać progu, jakby chciało jak najszybciej „przelecieć” przez nieznajome pomieszczenie. Musi przekraczać próg odważnie ale z rozwagą, roztropnie i tak, jakby chciał mieć odrobinę czasu na „zlustrowanie” „sytuacji” tuż za progiem.

Przy „samo-niesieniu” konia dużo łatwiejszym okazuje się również ustawianie ciała konia. Można, i należy wówczas prowadzić zwierzę tak, by „przechodziło przez próg” w „bezpiecznej odległości” od „framug”. Tak, by idealnie przeszedł przez środek wejścia nie zahaczając nosem, żadną łopatką czy biodrem o owe „framugi”. Koń, który ma własne „pomysły” na trasę marszu, nie „niesie się sam”. Jego zachowanie i postawa jaką wówczas przyjmuje świadczy o tym, że „chciałby” ominąć bokiem „wejście”, w które go wprowadzamy. Rozpycha się łopatką i idzie ze zgiętą szyją oraz przestawionym w bok zadem. Często zadziera głowę albo chowa się za wędzidło. Podczas pracy nie jest koniem chętnie, samodzielnie i odważnie idącym do przodu i „przekraczającym próg”.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...